czwartek, 31 marca 2011

Pedofilia

Ostatnio czytałem artykuł, według którego pedofilia jest preferencją seksualną, a tej nie da się zmienić, tak jak w przypadku homoseksualizmu.

Sam już nie wiem, czy seksuolodzy cierpią na zaburzenie toku myślenia, czy to wynik wiary w autorytety. Trudno, znowu muszę trochę pchnąć do przodu aktualny stan wiedzy:)

Homoseksualizm jest preferencją seksualną, natomiast pedofilia chorobą. Już tłumaczę dlaczego, gdzie tkwi różnica.

Otóż dziecko, traktowane jako obiekt seksualny, różni się psychiką i wyglądem od dorosłego.
Co do psychiki, to chęć zniewolenia kogoś słabszego ewidentnie jest zaburzeniem umysłowym, gdzieś z pogranicza psychopatii, nie zaś preferencją.
Co do wyglądu, pozornie wydaje się, że to kwestia gustu, czy preferuje się osoby tej samej płci, odmiennej płci, czy dzieci. Wygląda na preferencję.

Zastanówmy się teraz, skąd biorą się preferencje.
Jeśli to by była tylko kwestia wyglądu (mężczyźni, kobiety i dzieci przecież inaczej wyglądają), to coś tu by się nie zgadzało. Bo mi się wydaje, że chyba osoby niewidome też mają potrzeby i preferencje seksualne, choć nie widzą partnera. Musi tu działać coś innego.
Prawdopodobnie feromony. Mózg reaguje na feromony osoby przeciwnej płci (w przypadku homoseksualizmu tej samej płci), w okresie dorastania to odczucie jest kojarzone z obrazem. Bodźce splatają się, później mózg w ten sam sposób reaguje na feromony i na obraz potencjalnego partnera seksualnego. Jak w słynnym doświadczeniu z pieskami Pawłowa, śliniącymi się w reakcji na bodziec towarzyszący wcześniej podaniu jedzeniu.
Natomiast dzieci nie reagują na wizerunek innego dziecka lub osoby dorosłej, dla nich seksualność jest czymś śmiesznym lub wręcz obrzydliwym. Dorosłym wydaje się czymś przyjemnym, gdyż została skojarzona z przyjemnym wzorcem. Są osoby nie kojarzące przyjemnie, co wynika z różnych traumatycznych doświadczeń życiowych.
Oczywiście to uproszczony obraz sytuacji, istnieją choćby pociągające cechy osobowości przeciwnej płci, np. kobiety potrzebują poczucia oparcia i zaufania w mężczyźnie, więc wolą głupiego prymitywa od inteligentnego tchórza, choć najlepiej jakby był zarówno inteligentny jak i odważny.

Czyli orientacja seksualna to wynik reakcji mózgu na feromony odmiennej lub tej samej płci, to wiąże się z budową mózgu, a ta z kolei wynika z posiadanej mieszanki genów. W dużym uproszczeniu oczywiście.

Natomiast dziecko może być chłopcem lub dziewczynką, lecz feromonami nie może zbytnio różnić się od dorosłego. Więc pociąg do dziecka to nie kwestia fizjologii, lecz psychiki. Co za tym idzie, pedofilia jest schorzeniem psychicznym, nie preferencją seksualną.

Gdyby to była preferencja ze względów wizualnych, można by było łatwo wyleczyć pedofila, po prostu zawiązując mu oczy. Homoseksualisty w ten sposób się nie odmieni, gdyż jego mózg reaguje na feromony osób tej samej płci. Mózg pedofila też reaguje na feromony, ale dzieci nie różnią się nimi od dorosłych (o ile w ogóle już wydzielają jakieś feromony).
Więc pedofil reaguje jeszcze na coś, prawdopodobnie na bezradność ofiar. Ma pociąg seksualny, ale nie ma odwagi adorować prawdziwą kobietę, a kobiety instynktownie to wyczuwają i ich odtrącają. Nawet najpiękniejsza i najmądrzejsza kobieta ma jakieś swoje kompleksy, nie potrzebuje jeszcze cudzych.

Zdarzają się przypadki pedofilów homoseksualnych. Lecz nie należy mylić pedofilii z homoseksualizmem, to zupełnie oddzielne zagadnienia.

poniedziałek, 28 marca 2011

Za komuny to było lepiej

Nie chcę, by ten wpis został odebrany jako propagowanie komunizmu, co zresztą jest w Polsce przestępstwem. Bo nie jest.
Błąd ustroju komunistycznego polegał na próbie dostosowania człowieka do ideologii, a nie ideologii do człowieka. Komunizm nie próbował wykorzystać potencjału tkwiącego w każdym człowieku, niszczył jednostki wybitne.

Jednocześnie w komunizmie było parę pozytywnych aspektów (jednak nie będące cechą ustroju komunistycznego jako takiego, lecz wynikłe "przy okazji"), które jakby ostatnio zostały zapomniane. A dobre pomysły zawsze warto podpatrzeć, niezależnie gdzie.

Ostatnio czytałem sobie o kontrowersjach dotyczących Lady Gagi, i jestem lekko w szoku. Nie zachowaniem artystki, lecz reakcją na nie. Bo ja tu nie widzę żadnych kontrowersji. Co z tego, że założyła zbyt krótką spódnicę, albo i była bez.
W ogóle na Zachodzie wiele rzeczy wydaje się jakieś porąbane, gry w których jest przemoc (a dokładniej wszędzie fruwają krwawe wnętrzności ludzkie) są klasyfikowane jako "dla dzieci", a niechby pojawiła się półnaga kobieta, choćby jej cień na ścianie, to podlegają restrykcjom, mogą być sprzedawane tylko dorosłym. Wiadomości telewizyjne są pełne trupów, byle by nie pokazać czegokolwiek kojarzącego się z seksem, bo zaraz zatroskani rodzice by protestowali.
Mają jakieś społeczeństwo pełne fobii. A za komuny Zachód kojarzył się z wolnością, albo to był wyidealizowany obraz, albo coś się ostatnio psuje.
Bo w Polsce też zaczyna się psuć, a kiedyś to był niezwykle liberalny i nowoczesny kraj, pomimo komunizmu, a może dzięki komunizmowi.

Otóż komunizm cechował się skrajnym racjonalizmem, troszkę tylko zmąconym upojeniem alkoholowym rządzących i wszędobylskim kolesiostwem. Może podam parę przykładów:

Podejście do kobiet. W komunistycznej Polsce z zasady wszyscy obywatele byli równi wobec prawa, w tym kobiety. Jeśli dostęp do jakiegoś stanowiska był utrudniony dla kobiet, to tylko z racji jego uciążliwości lub niebezpieczeństw, np. górnika, robotnika lub taksówkarza, czyli to wynikało z szacunku do kobiety. Ale nie było żadnych problemów z dostaniem się na uczelnie wyższe, zajmowaniem przez kobiety stanowisk naukowych, kierowniczych (chyba poza najwyższym dyrektorskim, ale to wynikało z kolesiostwa - z inteligentną kobietą to trudno urządzać libacje alkoholowe). Kobiety jeździły na traktorach, zostawały inżynierami.
Czegoś takiego jak dyskryminacja kobiet i feminizm, walka o równouprawnienie, w Polsce nigdy nie było, bo nie było potrzebne, kobiety miały równe prawa.

Rewolucja seksualna lat 70-tych. W Polsce nigdy nie nastąpiła, bo nie było takiej potrzeby. Komunizm racjonalnie podchodził do seksualności i antykoncepcji.
KGB próbowało dyskredytować albo zwerbować polityków Zachodnich, podrzucając im kochanki i szantażując ujawnieniem filmu czy fotografii. CIA nigdy nie mogła zastosować tej taktyki na politykach Wschodnich, bo nie doniosłoby to żadnego skutku, co najwyżej miałby się czym chwalić przed kolegami. Wyjazd w delegacje na Zachód i noc w hotelowym pokoju z piękną kobietą, to byłby wręcz powód do dumy.

Podejście do rozwodów. Nie było z tym większych problemów, jeśli małżonkowie nie chcieli już ze sobą być to była formalność. Sądy miały tylko pracę przy podziale majątku i przyznaniu praw rodzicielskich (z reguły kobiecie, wynikało to z szacunku dla kobiet).
Po przemianie ustrojowej wiele się zmieniło, Kościół zaczął maczać swoje palce i sądy niechętnie udzielają rozwodów.

Podejście do seksualności młodych ludzi. W Polsce za dorosłego w sferze seksualnej uważa się człowieka, który skończył 15 rok życia. Kobieta w wieku 16 lat może zawrzeć małżeństwo (jeszcze za zgodą rodziców) i mieć już dzieci, mężczyzna może wstąpić w związek małżeński w wieku 18 lat z racji późniejszego dorastania. To pewien kompromis, wynikający z badań fizjologii ludzkiej, bo np. wiek 12 lat (jak np. u Cyganów) wydaje się nieco za niski.
Na Zachodzie z reguły to 18 lat, co wielu ludziom wydaje się zbyt późno i mało kto przestrzega tam takiego prawa (młode małżeństwa muszą uważać przy wyjeździe, by nie podpaść pod przepis dotyczący pedofilii).
Kilka lat temu głośna była sprawa Polaka mieszkającego w Stanach Zjednoczonych, który trafił do więzienia za umycie swojej córki. Absurd.

Podejście do prostytucji. Jeśli ktoś chce zarabiać w ten sposób, droga wolna, jest dorosły/dorosła i decyduje z kim sypia. Zakazane jest jedynie czerpanie dochodu z cudzego nierządu oraz zmuszanie do prostytucji, zresztą słusznie.
W mediach słychać o aferach na Zachodzie ze znanymi ludźmi, bo korzystali z usług prostytutki i nakryła ich policja. Dwoje (lub więcej) dorosłych ludzi, robili ze sobą co chcieli, ich sprawa, wmawianie poczucia winy z tego powodu to nie jest dobre podejście.

Co prawda w Polsce chodzenie nago w miejscach publicznych jest zakazane, ale zawsze istniały plaże nudystów. I nigdy nikomu to nie przeszkadzało, kto nie chciał oglądać golasów to po prostu tam nie szedł. Przypomina mi się film z Louisem de Funes o francuskim żandarmie, ganiającym za nudystami.

Podejście do innych nacji, wynikające z równości wobec prawa. Do Polski przyjeżdżali studiować Murzyni czy Arabowie, nikomu to nie przeszkadzało. Tylko gdzieś na wsi jak chłop się dowiedział, że jego córka wychodzi za mąż za Murzyna, to mało zawału nie dostał. Ale tylko dlatego, że nigdy w życiu nie widział żadnego Murzyna, to był szok.
A w tym czasie nawet w Stanach Zjednoczonych istniała segregacja rasowa, czarnoskórzy zaczęli pojawiać się w życiu publicznym dopiero w latach 80-tych.
Na Zachodzie jest coraz lepiej, w Polsce niestety się pogorszyło, a nigdy wcześniej nie było nienawiści rasowej, bo cudzoziemcy stanowili ciekawostkę w szarej rzeczywistości.

Jedynie Żydzi niestety mieli trochę problemów z władzami PRL-u, gdy odrodziło się państwo Izrael wielu zostało tam wypędzonych. Głównie z tego powodu, iż byli intelektualistami, a na takich władza zawsze patrzyła podejrzliwie.
Ale za to Żydzi wyżyli się z kolei na Palestyńczykach. Rodzice mojej ostatnio ulubionej koleżanki uciekli przed prześladowaniem do Polski, dzięki czemu miałem okazję ją poznać i mam z kim podyskutować o Koranie. Jak nic się nie zmieni, to księża nie mają co liczyć na wyciągnięcie ode mnie pieniędzy za ślub i chrzciny. Hi, hi, hi.

Poniżej parodia teledysku Lady Gagi:


---dodane---
Przypomniałem sobie o ciekawym wynalazku polskiego prawa karnego, czyli zasadę "niskiej szkodliwości czynu".
Otóż polega to na tym, że jeśli ktoś swoim zachowaniem formalnie naruszy prawo, nie podlega karze, jeśli to naruszenie nie jest szkodliwe społecznie, czyli nikogo nie krzywdzi.
Niestety, ta zasada jest nadużywana przez sędziów, czasem uwalniają od kary zwykłych kryminalistów, bo szkoda przez nich wyrządzona jest "niewielka". Ale tu nie chodzi o wielkość szkody, ale brak szkody, pomimo złamania prawa.
Może podam przykład czynu o niskiej szkodliwości społecznej:
Dziadek zabiera od rodziców dziecko, które jest przez nie maltretowane, i nie chce go im oddać. Formalnie to byłoby zwykłe przestępstwo, rodzice jeszcze nie zostali pozbawieni praw rodzicielskich. Czyn spełnia formalne znamiona przestępstwa, ale nikt nie powie, że dziadek dziecka źle postąpił.

sobota, 26 marca 2011

I znowu polityka...

Ostatnio wódz największej partii opozycyjnej do wszystkiego oświadczył, że nie robi zakupów w sklepach dla biedoty, ale poparcie mu ani drgnie. Bo za jego rządów wszystko było lepiej, emeryci dostawali podwyżkę do 5 zł (teraz po kilkadziesiąt zł), z byle kim takim jak pielęgniarki to nie rozmawiał, tylko kazał zagłuszać telefony komórkowe. A tak w ogóle to obalił komunizm, a za młodu ukradł Księżyc.
Poparcie Kościoła liczącego na odzyskanie ziem czyni cuda.

Dla kontrastu, na film o pani minister zdrowia:
Jednak czegoś w tym filmie nie rozumiem - skąd tam u licha wzięła się karetka?
Albo coś się zmieniło od poprzedniego rządu, albo nikt nie śmiał odmówić pani minister.
Bo na własne oczy widziałem, że do zwykłego złamania nie ma co liczyć na przyjazd karetki. To nie jest obrażenie zagrażające życiu, więc każą zgłosić się do przychodni, a tam każą czekać w kolejce. Jeśli komuś pilno, może ze złamaniem spróbować samemu dostać się do izby przyjęć w szpitalu, ale to nic nie da, odeślą do przychodni obok szpitala na prześwietlenie. Kiedy się już postoi kilka godzin w kolejce i zdobędzie prześwietlenie, a w przychodni nie ma lekarza ortopedy, u którego też trzeba czekać w kolejce, wraca się na izbę przyjęć, a tam trzeba czekać jakieś 5 godzin. W tym czasie lekarz siedzi sobie w gabinecie, popija herbatę i rozmawia z pielęgniarkami. Ma godzinne limity przyjęć, więc mu nikt nie zapłaci za zbytnią nadgorliwość.
Siedzą sobie połamani ludzie na izbie przyjęć, czekają na swoją kolej, w międzyczasie przyjeżdża więzień pod eskortą policji, lekarz natychmiast się nim zajmuje, gdyż ma taki obowiązek. Później wraca do popijania herbaty z pielęgniarkami, a pacjenci czekają.
Tak wygląda służba zdrowia na co dzień.

piątek, 25 marca 2011

Przekręt paliwowy

Kolejny szwindel jest związany z cenami paliw. To zakamuflowany podatek, będący wynikiem traktowania przez państwo swoich obywateli jak ćwierćinteligentów, niezdolnych zrozumieć o co w tym chodzi z racji zawiłości problematyki. A nietrudno zrozumieć, bo to się nie trzyma kupy, jak każdy przekręt. Sprawa dotyczy nie tylko Polski, ale chyba całej Europy.

Najpierw w wiadomościach telewizyjnych pojawia się informacja o wzroście cen ropy naftowej na międzynarodowych giełdach. Wkrótce potem rosną ceny na stacjach benzynowych, co pozornie nie jest dziwne, ale tylko pozornie. Przecież Polska, podobnie jak znaczna część Europy, nie kupuje ropy naftowej na międzynarodowych giełdach, tylko znacznie taniej od Rosji, na podstawie podpisanej poufnej umowy, więc nie ma bezpośredniego związku pomiędzy ceną surowca a giełdą.

Na giełdach kupują rafinerie amerykańskie, a w USA paliwo jest znacznie tańsze niż w Europie, która kupuje taniej od Rosji.

Kiedy kończy się bańka spekulacyjna, ropa tanieje. Ale nie benzyna na polskich stacjach. W telewizji usłyszałem wypowiedź rzecznika prasowego polskiej rafinerii - to dla dobra ludzi, cena jest stabilna by nie byli narażeni na stres związany z wahaniami cen paliw. Faktycznie to może być przykre, kiedy zatankuje się bak do pełna, a na drugi dzień jest taniej:)

Wmawia się, że w paliwie są podatki, rzekomo na utrzymanie dróg. Stanowią mniej więcej połowę ceny.
Zastanówmy się teraz, co się dzieje z drugą połową, trafiającą do producenta paliwa. Część to koszt surowca i produkcji, druga część to zysk producenta. Tylko czyj zysk?
Otóż producenci paliwa w Polsce są... spółkami z udziałem Skarbu Państwa. Coś mi się wydaje, że kiedy przedsiębiorstwo przynosi zysk, to jest on wypłacany w formie dywidendy akcjonariuszom. A w tym przypadku akcjonariuszem jest państwo.

Czyli państwo produkuje paliwo, zarabia na tym, a swój wyrób opodatkowuje i znowu zarabia na podatku. W cenie paliwa jest koszt surowca, koszt produkcji, a reszta to zarobek państwa, pomijając niewielką marżę sprzedawcy detalicznego. Więc jeśli państwo twierdzi, że nie ma wpływu na ceny paliw, to kłamie, bo to państwo produkuje paliwo, to państwo wybiera kierownictwo firmy naftowej, kierownictwo odpowiada przed państwem jako głównym akcjonariuszem.
Trudno, widocznie państwo potrzebuje pieniędzy, a jest dobrem wspólnym.

Oby tylko państwo nie wpadło na pomysł prywatyzacji, to byłoby oddanie należnego zarobku w obce ręce. Są firmy o monopolistycznej pozycji i kluczowym znaczeniu, takie jak sektor naftowy, energetyczny i wodociągowy, to nie może być sprywatyzowane, gdyż umożliwia nowemu właścicielowi nieograniczony wzrost cen pod byle pretekstem. Bez wody nie da się żyć, bez elektryczności trudno, bez ropy gospodarka nie funkcjonuje.
Choć po prywatyzacji może wreszcie państwo będzie dofinansowywało zakup samochodów hybrydowych ze względów ekologicznych, jak to się dzieje w Europie Zachodniej. Teraz to wbrew jego interesowi, najlepiej wychodzi na imporcie starych wraków zza granicy, gdyż te potrzebują dużo paliwa.

Bo ostatnio pojawiło się zagrożenie dla tej sielanki paliwowej.

W 1997 roku Toyota wprowadziła na japoński rynek samochód hybrydowy. Prius I generacji wyglądał nieco niezgrabnie, to była droga zabawka dla fanów gadżetów, sprzedawana w niewielkich ilościach. Spalał tyle paliwa co mały samochód miejski, a to uśpiło czujność każdego państwa. Paliwo się sprzedawało jak dawniej, samochody w większości żłopały jak smoki (szczególnie w USA). Kto chciał prestiżu kupował dużą limuzynę albo SUV-a.
Po 2001 roku, w wyniku wojny w Iraku, spekulacji i potrzeb wojskowych, paliwo znacznie podrożało, to oznaczało gwałtowne załamanie się rynku SUV-ów. Toyota, dzięki doświadczeniu z rynków japońskiego i europejskiego, w USA stała się głównym producentem samochodów, a produkty General Motors z racji awaryjności i zapotrzebowania na paliwo z trudem się sprzedawały.
W 2004 roku pojawił się Prius II generacji, o poważniejszym wyglądzie i parametrach. Zadowalał się zużyciem poniżej 5l/100km, a ceny paliw rosły. Samochody hybrydowe z egzotycznej ciekawostki stały się hitem w USA, inni producenci (Honda, Ford) też zaczęli oferować swoje modele.
W 2009 roku pojawił się Prius III generacji. To już całkiem przyzwoita limuzyna klasy średniej, ze wszystkimi luksusami i nowinkami technicznymi, a przy tym zadowalająca się zużyciem paliwa poniżej 4l/100km (fot.):
Dla państw było za późno by coś z tym zrobić, lecz wzrost popularności hybryd oznacza zmniejszenie zysków z paliwa. Prius III generacji okazał się najbardziej popularnym nowym samochodem w Japonii, w USA też się sprzedaje w dużych ilościach, cena 22 tysiące dolarów nie jest zbyt wygórowana.

Amerykańscy nafciarze, których zawód nie wymaga przecież wielkiego polotu intelektualnego, w międzyczasie przegapili ponowne wprowadzenie na rynek, po stuleciu przerwy, samochodu elektrycznego firmy Tesla (tak, pierwsze automobile z końca XIX wieku miały napęd elektryczny lub parowy, później popularność zyskał spalinowy). Producent to mała prywatna firma, nie był związany z żadnym wielkim graczem na rynku motoryzacyjnym, co umożliwiło zastosowanie nowoczesnych rozwiązań dotyczących silnika i zasilania. To tylko niewielki samochodzik sportowy sprzedawany w śladowych ilościach, gadżet, zabawka dla bogaczy, stojąca w garażu obok Ferrari, Astona Martina, Bentleya i Lamborghini, nie zagrażał istniejącemu status quo bardziej niż Melexy. Producent wykazał się wielką rozwagą i nie celował w rynek masowy, więc spokojnie egzystował.

Ale zastosowanymi rozwiązaniami technicznymi zainteresowała się Toyota, podpisała umowę o współpracy z Tesla Motors, w 2012 roku ma wejść na rynek Prius Plug-In z akumulatorem litowo-jonowym, zużywający średnio 2,6l/100km. Może też być ładowany z gniazda sieci energetycznej i przejeżdża 20km bez konieczności uruchamiania silnika spalinowego, z prędkością do 100km/h. Dystans to nie przypadek, mieści się w nim średnia długość dojazdu do pracy lub na zakupy w supermarkecie. To umożliwia eksploatację samochodu przez dłuższy czas w ogóle bez zużywania paliwa, za 1/10 poprzednich kosztów.

General Motors, walcząc z Toyotą o przetrwanie, wypiął się na nafciarzy i wciągnął asa z rękawa, w 2010 roku trafił do produkcji Chevrolet Volt. Akumulator pozwala na przebycie dystansu 40-80km bez uruchamiania silnika spalinowego i zużywania paliwa. W 2011 roku ma się pojawić w Europie jego bliźniak, czyli Opel Ampera. Są dużo droższe od Priusa, więc nafciarze tak szybko nie stracą całych zarobków, zdążą jeszcze zainwestować w inne działy gospodarki, np. wykupią polskie firmy energetyczne i wodociągowe. Bo po fiasku prób uzależnienia rolnictwa od drogich zmodyfikowanych genetycznie nasion, te dwa działy uważane są za perspektywiczne, będą bardzo silne naciski na "prywatyzację".
A swoją drogą, woda ciągle drożeje, a pochodzi z tej samej dziury w ziemi, więc koszty pozyskania surowca pozostają bez zmian. Dziwne.
W amerykańskim Detroit znaczna część mieszkańców jest zmuszona do kradzieży wody w nocy, gdyż po prywatyzacji wodociągów ceny tak wzrosły, że ich nie stać na opłacanie rachunków.

W Europie Citroen zaprezentował C-0, mały miejski samochodzik elektryczny. Ale jeśli ktoś myśli, że się uniezależni od benzyny, to się myli. Za benzynę nie trzeba płacić, ale też samochodu nie można kupić, tylko wydzierżawić, co wcale dużo taniej nie wychodzi.

Z jednej strony kurczą się zasoby ropy i możliwości wydobywcze, z drugiej samochody uniezależniają się do benzyny. Tej tendencji nie da się już powstrzymać, ostatni kataklizm w Japonii tylko nieco ją przyhamuje (Priusa produkuje się w Japonii) i da oddech innym producentom, czas na przygotowanie odpowiedzi.

Unia Europejska wpadła na genialny pomysł ponownego wyciągnięcia pieniędzy z kieszeni kierowców, nakazała państwom członkowskim zrobić to samo.
Idea polega na opłatach drogowych, zależnych od przejechanych kilometrów. To, oficjalnie, dla dobra wszystkich, bo sprawiedliwe jest, by ci co mniej jeżdżą, płacili mniej.
W Polsce komicznie to wyszło, gdyż wprowadza się opłatę za przejazd autostradami i drogami ekspresowymi, a takich dróg praktycznie nie ma. Od kilkunastu lat są w budowie i jakoś końca nie widać.

Stawka wynosi niebagatelne 22 grosze/km dla samochodu osobowego.
Rachunek jest prosty, szybko policzyłem:

Mój samochód posiada tradycyjny benzynowy silnik spalinowy, zużywa średnio 4,7l/100km (przy prędkości 90-100km/h, ze względu na opory powietrza, przy 50km/h chwilowe zużycie wynosi 1,5-3,5l/100km). Przy koszcie paliwa 5zł/litr wychodzi, że przejechanie 100km kosztuje mnie 23zł50gr. Gdybym musiał zapłacić za przejazd drogą, kosztowałoby mnie to dodatkowo 22zł, czyli praktycznie podwoiłoby koszt podróży (łącznie 45zł50gr). Większe samochody z silnikiem Diesla zużywają podobne ilości paliwa, z benzynowym dużo więcej.
Zakładając, że w przyszłym roku kupiłbym Priusa Plu-In, benzyna kosztowałaby mnie 13zł, więc koszt podróży i tak nie byłby dużo niższy, bo 35zł. Opłata za każdym razem trafia do państwa, plus pośredników.

Choćbym nawet przesiadł się do elektrycznego roadstera Tesli, musiałbym za przejazd zapłacić 22zł + elektryczność.
10 lat temu przejazd tą samą drogą Fiatem 126p kosztował mnie ok. 15zł.

Jak by nie kombinować, podróże stają się coraz droższe, a zarabia na tym państwo.
Już tylko zostaje rower by nie dać się ograbiać, jeszcze tego nie opodatkowali. Niech no zgadnę - kiedy rowery staną się popularniejszym środkiem transportu w mieście, powstanie nakaz ich rejestracji (dla dobra wszystkich oczywiście, może połączony z oznakowaniem roweru by był nieprzydatny dla potencjalnych amatorów cudzej własności, np. systemem AutoDNA). Zarejestrowane rowery tkwią w ewidencji, będzie można naliczyć jakiś zryczałtowany podatek na koszt utrzymania dróg rowerowych, tych samych co teraz są bezpłatne...

Nie chcę krakać, ale kiedyś ktoś może wpaść na pomysł podatku od butów. Bo budowa i utrzymanie chodników kosztuje. Powstanie mafia butowa, przemycająca buty bez akcyzy zza wschodniej granicy, albo produkująca je w nielegalnych manufakturach, politycy będą się oskarżać wzajemnie o udział w aferze butowej, albo spotkania na cmentarzu z butowymi mafiozami.
Podatek od deszczu już jest.

Jeśli ktoś nie wierzy, że producenci samochodów byli w zmowie z producentami paliwa i z rządami, to może spróbuje odpowiedzieć na pytanie - dlaczego żaden poważny producent nie oferuje samochodów z fabryczną instalacją gazową?
Można takową zamontować na własną rękę, ale w nowoczesnym samochodzie to koszt porównywalny do dopłaty do modelu z silnikiem Diesla, w dodatku można stracić gwarancję, są też potencjalne problemy z trwałością silnika. Instalacje produkują jakieś bliżej nieznane małe firmy, a wiele warsztatów nie grzeszy kompetencją (w Warszawie był 1 warsztat profesjonalnie montujący instalacje gazowe, reszta to partacze).
Fabryczna instalacja byłaby perfekcyjnie dopasowana do silnika, dla inżyniera to żaden problem przeprojektować silnik by utrzymać jego trwałość i parametry na nowym paliwie. Samochody sprzedawałyby się jak ciepłe bułeczki, bo ich koszt eksploatacji spadłby przynajmniej o 1/3. Producent miałby przewagę nad konkurencją, produkującą modele potrzebujące droższego paliwa. Hybryda zużywająca 3,5l gazu na 100km to byłoby coś, koszt przejechania 100km to poniżej 10zł (!), a w razie czego można przejść na benzynę.
I nic, cisza, nikt się nie wychyli.

Rządy Australii i Brazylii, po kryzysie paliwowym w latach 70-tych, nakazały wprowadzić samochody na alkohol. I producenci się dostosowali.
W Europie i USA też to nie byłoby problemem, zamiast niszczenia nadwyżek żywności aby jakiś głodny Murzyn przypadkiem nie zjadł, rolnicy by zarobili na kolejnym produkcie. Silnik hybrydy można zasilać alkoholem lub olejem roślinnym, o ile producent dostosuje.
Liczne są możliwości zażegnania kryzysu energetycznego.

środa, 23 marca 2011

Tanie linie lotnicze

Skoro już jestem przy omawianiu różnych biznesów, to może opowiem dlaczego tanie linie lotnicze są tańsze niż tradycyjne.

Otóż samolot posiada pewien margines bezpieczeństwa (planowana żywotność podzespołów, zwielokrotnione systemy itd.). Aby zachować ten margines, należy poddawać go systematycznym przeglądom, według zaleceń producenta. Co oczywiście słono kosztuje.

Tania linia lotnicza, w odróżnieniu od tradycyjnej, nie dokonuje tych przeglądów. Co najwyżej, jak coś się zepsuje, to wtedy wymienia, albo podstawia zapasowy samolot (dokładnie tak samo "oszczędzają" właściciele samochodów nie objętych już gwarancją).
Ale zaniedbywanie przeglądów powoduje systematyczne zmniejszanie się marginesu bezpieczeństwa, jednak pozostaje on w ustawowych granicach i samolot nadal może wykonywać loty. Kiedy samolot zbliży się do terminu pełnego przeglądu (ma wtedy 3...5 lat), to przywrócenie go do ustawowych wymagań jest bardzo kosztowne, już nieopłacalne.
Więc tania linia lotnicza sprzedaje go do państw trzeciego świata (głównie Afryka i Ameryka Południowa), gdzie nie obowiązują tam tak rygorystyczne przepisy co w Europie czy USA i kupuje na jego miejsce nowy samolot. Tam samolot jest dalej eksploatowany i poddawany prowizorycznym doraźnym naprawom (nie przesadzam, dziury w kadłubie po korozji łata się szpachlą samochodową). Co najwyżej kiedyś spadnie, ale kto by się przejmował jakimiś tam Murzynami. Nigdy też już nie wleci w przestrzeń powietrzną Europy i USA, gdyż nie spełnia jakichkolwiek cywilizowanych norm, to latający wrak, w którym w każdej chwili może odpaść skrzydło lub silnik.

-----
Informacje pochodzą od pracownika lotniska Okęcie, zajmującego się kwestiami niezawodności konstrukcji lotniczych.

wtorek, 22 marca 2011

Sztywne marże na leki refundowane

Ostatnio UOKiK krytykuje projekt ustawy, narzucającej sztywne ceny i marże na leki refundowane. Podobno może to zmniejszyć konkurencję pomiędzy aptekarzami, przez co pacjenci więcej zapłacą.

O naiwności ludzka...

Zacząć należy od tego, że o żadnej "konkurencji" nie ma mowy, to pojęcie jest wynikiem rozważań teoretyków-ekonomistów, postulujących ideę "niewidzialnej ręki rynku". Jak to w praktyce działa, widać w USA, gdzie służba zdrowia jest całkowicie skomercjalizowana i należy do najdroższych na świecie, a ponad połowa obywateli nie ma ubezpieczenia, bo ich po prostu nie stać. Nie stać dlatego, że są koszmarnie drogie. A są drogie dlatego, że troskliwi lekarze przy najmniejszej dolegliwości zalecają komplet badań, kosztujących przypadkiem dokładnie tyle, ile wynosi suma ubezpieczenia. Już bywały afery z nadprogramowym wszczepianiem bypassów (szpital w Nowym Jorku), psychiatrzy też się obłowili swego czasu - pacjent zgłaszał się z lekką depresją, natychmiast trafiał na psychiatryczny oddział zamknięty, potem już niczego nie kojarzył z powodu naszprycowania lekami, a rodzina nie mogła się z nim skontaktować dla jego dobra. Kiedy tylko suma ubezpieczenia się wyczerpywała, okazało się, że pacjent cudownie ozdrowiał.

Konkurować to sobie mogą co najwyżej sprzedawcy popularnej elektroniki na Allegro.
Już w przypadku nieco poważniejszych firm stosuje się taktykę tzw. "mącipola". Polega to na takim dobieraniu oferty, by nie dało się bezpośrednio porównać z konkurencją. Każdy może sprawdzić, wystarczy porównać ceny abonamentów w sieciach komórkowych, ubezpieczeń, usług bankowych, a nawet telewizorów. Ta setka modeli telewizorów jednego producenta to nie przypadek, w ten sposób utrudnia się klientowi porównywanie ich ze sobą, oraz z konkurencją. Konkurencja może mieć inną cenę, ale też oferuje co innego. W efekcie klient kupi ulubionej marki, za kwotę jaką przeznaczył.

W przypadku aptek jest nieco inna sytuacja, bardziej podobna choćby do usług notariuszy.
Aptekarze są bądź co bądź ludźmi na poziomie, skończyli bardzo trudne studia i nie będą ze sobą konkurować. Raczej trzymają się maksymalnych marż urzędowych i nigdy z własnej woli ich nie zmniejszą, bo tym samym tracą zarobek. A utrzymanie apteki kosztuje, poza czynszami za lokal potrzebny jest minimum jeden magister farmacji na zmianie (razem dwóch), w tym kierownik ze specjalizacją, plus księgowa, sprzątaczka (poza zamiataniem metkuje leki), dodatkowo przynajmniej technik farmacji (apteka robi reki recepturowe, a ktoś w tym czasie musi obsługiwać klientów). To nie sprzedawcy na bazarze, zawód polega głównie na doradzaniu klientom, co wymaga szerokiej specjalistycznej wiedzy.
Jeśliby apteki zaczęły konkurować cenami, to część z nich musiałaby zbankrutować, a tego nikt nie chce. Aptekarz ze zbankrutowanej apteki musiałby poszukać sobie innej pracy, a w tym zawodzie nie łatwo się przekwalifikować, studia nie są łatwiejsze od medycznych.

Także lek nie jest typowym towarem rynkowym, podlega innym zasadom. W każdym innym typie działalności gospodarczej przedsiębiorca obniża ceny, by więcej sprzedać, lecz paradoksalnie aptekarzom nie wolno dążyć do zwiększania sprzedaży. Kiedy ktoś kupi sobie dwa telewizory albo samochody zamiast jednego, to się będzie cieszył, że ma dwa a nie jeden (handel z definicji to obopólna wymiana korzyści), jeśli kupi dwa lekarstwa zamiast jednego, trafi do szpitala, albo gorzej. Dlatego aptekarz nie może rozwijać biznesu tak jak każdy inny przedsiębiorca, musi się zadowolić zyskiem z tego co sprzedał. Spokojnie i rzetelnie prowadzić swoją aptekę, z dala od kapitalistycznej pogoni za klientem.
Aptekarz może co najwyżej brać leki z tańszych hurtowni (ceny na konkretne leki różnią się minimalnie pomiędzy hurtowniami) i skupić się na lepszej obsłudze klienta (np. sprowadzanie na drugi dzień leków, których nie ma na stanie, zamiast marudzić "Nie ma, do widzenia. Następny!").

Dlatego w wielu krajach (w tym w Polsce) apteki są  koncesjonowane. A nie można dostać koncesji, jeśli na określoną ilość mieszkańców już przypada określona ilość aptek (w Polsce maksimum 1 apteka przypada na 2000 mieszkańców, przy mniejszej ilości z pewnością się nie utrzyma). Kilka lat temu zniesiono limit ilości aptek, skończyło się to na wejściu biznesmenów ze wschodu, którzy potworzyli sieci aptek, dumpingowymi cenami zniszczyli konkurencję (i tak mieli zyski z innej działalności), a następnie spokojnie podnieśli ceny do maksymalnych marż urzędowych.

---dodane---
Nawet przekupki na targowisku instynktownie wiedzą, że należy sprzedawać w tej samej cenie co wszyscy. Jeśli obniżą cenę, inne też będą musiały obniżyć, w konsekwencji wszystkie tyle samo co wcześniej sprzedadzą, za to każda mniej zarobi.
W biznesie zabronione są zmowy cenowe, panuje ostra rywalizacja, ale i tak jeśli jeden będzie musiał podnieść ceny z racji wyższych kosztów, inni też nieco podniosą, bo więcej zarobią.
To jak stado ptaków, każdy patrzy na sąsiada, kiedy sąsiad skręci to on też, całe stado wykonuje zsynchronizowane zwroty.

Natomiast z aptekarzami, lekarzami, adwokatami czy notariuszami jest o tyle inna sytuacja, że grupy te posiadają silne samorządy zawodowe, współpracują zamiast rywalizować.

poniedziałek, 21 marca 2011

Oświadczenie przy zakupie telewizora

Jednak okazuje się, że nie tylko polityków należy poddawać testom na inteligencję, ale również wyborców (albo przynajmniej nie dopuszczać do urny bez matury).
Ostatnio rząd wprowadził przepis, że sprzedawca telewizora pracującego w wycofywanym już standardzie, ma obowiązek przyjąć oświadczenie na piśmie, że klient wie co robi. Dziennik "Gazeta Prawna" spekuluje, iż przyczyni to się do podwyżki ceny telewizorów, a ludzie plują na rząd.

Przepis jest absolutnie słuszny, to dobry pomysł.
Otóż w Polsce wchodzi do użytku nowoczesny system cyfrowej telewizji naziemnej DVB-T, oparty na standardzie kodowania MPEG4 h.264. W Europie Zachodniej wdrożono wcześniej starszy standard, oparty na kodowaniu MPEG2 (podobnym do stosowanego w płytach DVD-Video) i nie bardzo opłaca go się zmieniać.
Sytuacja sprawia, że na rynku znajdują się jeszcze telewizory analogowe starszego typu, telewizory cyfrowe pracujące w standardzie zachodnim, oraz telewizory w najnowszym standardzie, który wkrótce zostanie wprowadzony w Polsce. Sprawę pogarsza jeszcze fakt, że cyfrowa transmisja jest łatwa do modyfikacji, czyli może się nieco różnić w zależności od państwa, a w USA stosuje się zupełnie inne standardy.

Osoba kupująca telewizor z reguły nie jest ekspertem od standardów telewizyjnych, a choćby nawet była, to i tak może się pogubić w gąszczu oznaczeń. I pewnego dnia ktoś taki idzie sobie do sklepu, znajduje telewizor po okazyjnej cenie, kupuje, podłącza w domu i okazuje się, że... nie działa. Sprzedawca oczywiście uchyliłby się od odpowiedzialności, bo to niby klient powinien szczegółowo zapoznać się ze specyfikacją i wiedzieć o planowanej zmianie standardu, co najwyżej teraz może sobie dokupić przystawkę dekodera za kilkaset zł.

To jakby kupić w sklepie radioodbiornik, i okaże się, że działa w standardzie japońskim (76.1-90MHz), w Europie (87.5-108MHz) prawie niczego nie odbierze. Albo supernowoczesny telefon komórkowy, który działa tylko w w standardach japońskich lub amerykańskich, a to klient powinien znać się na specyfikacjach sieci komórkowych. Przykłady nie są takie znowu wyssane z palca, zdarzało się że ktoś kupił urządzenie AGD, podłączył w domu i się spaliło, bo było przystosowane do amerykańskiej sieci energetycznej (110V/60Hz) zamiast europejskiej (220V/50Hz), pisało wyraźnie w instrukcji obsługi, a klient sam sobie jest winny bo nie przeczytał. Gdyby nie obowiązek oznaczania znaczkiem CE, zdarzałoby to się nagminnie.

Kilka lat temu w dużej sieci handlowej kupiłem okazyjnie krótkofalówki amerykańskiego standardu FRS, których używanie w Polsce jest przestępstwem, zagrożonym karą pozbawienia wolności do lat dwóch. Te częstotliwości są przydzielone do innych zastosowań, a konkretnie dawnej telefonii komórkowej Centertel, przez którą ostatnio realizuje się telefonię stacjonarną na terenach słabiej zaludnionych. Można sobie posłuchać prywatnych rozmów (choć sam nasłuch dowolnych częstotliwości jest już w Polsce dozwolony, lecz za pomocą odbiorników, a nie urządzeń nadawczo-odbiorczych).
Z tym, że ja dobrze wiedziałem co kupuję (interesuję się radiokomunikacją, a urządzenia trafiły do mojej kolekcji z powodu bardzo nietypowego rozwiązania anten, oczywiście nie wkładam baterii). Inni klienci raczej nie wiedzieli, sprzedawcy też najwyraźniej nie, dyrekcja supermarketu również.

niedziela, 20 marca 2011

Jak odróżnić prawdziwy statek kosmiczny od urojenia

Do swobodnego pokonywania odległości międzyplanetarnych i międzygwiezdnych nie można stosować napędu rakietowego z powodu zbyt małej ilości paliwa. Jedyną możliwością jest elektromagnetyzm.
Zakładając nawet, że pojazd wykorzystywałby nieznane zjawiska, to i tak musi podlegać prawom elektromagnetyzmu, gdyż te zjawiska byłyby pochodnymi elektromagnetyzmu. A to ogranicza inwencję konstruktora, pojazd musi posiadać następujące cechy:
  1. Kształt spłaszczonego dysku, z wybrzuszeniem na górze. Kołnierz statku izoluje bieguny magnetyczne i zmusza do krążenia pola magnetycznego poprzez otoczenie, a okrągły kształt wynika ze stosowania wirujących osiowo pól magnetycznych. Powierzchnia byłaby gładka, bez wystających elementów, aby nie zakłócać obiegu linii sił pola magnetycznego. Wybrzuszenie na górze wynika z niesymetryczności pola magnetycznego, na górze jest wylot (N), na dole wlot (S).
  2. Wewnątrz tunel lub słup, przechodzący przez środek. W nim znajdowałby się pędnik, którym przez środek kadłuba przechodzi pole magnetyczne, gdyż linie sił pola magnetycznego zawsze muszą być zamknięte, zataczać pętle.
  3. Kadłub w żadnym wypadku nie może być metalowy, gdyż w zmienne pola magnetyczne wzbudzają w przewodnikach prądy wirowe. Jednak musi mieć właściwości magnetorefleksyjne, czyli odbijać pola magnetyczne niczym lustro światło. Najprawdopodobniej to byłaby jakaś odmiana kompozytu z ceramiki lub proszków spiekanych, a właściwości magnetyczne wynikałyby z zawieszonych w nim cząsteczek lub atomów (np. grafit, pierwiastki ORMUS).
    Podobnie współcześnie wykonuje się tzw. ferryty, stosowane m.in w cewkach, elektromagnesach i antenach radioodbiorników na fale długie oraz średnie, są w nich zawieszone cząsteczki o właściwościach ferromagnetycznych (żelazo), ale rozdzielone od siebie, co uniemożliwia przepływanie zaindukowanych prądów wirowych. 
  4. Migające światełka na obwodzie. Niektóre z nich być może byłyby dodatkowymi pędnikami, a inne to wskaźniki działania pędnika, ostrzegające osoby postronne przez zbliżaniem się, gdyż silne pole magnetyczne jest szkodliwe (załogę chroni kadłub).
  5. Otaczanie się parą wodną (mgłą, chmurą) za dnia, a poświatą w nocy. Para wodna skrapla się wskutek zmniejszenia się ciśnienia powietrza, odpychanego polem magnetycznym od kadłuba, natomiast poświata wynika ze zmiany energii elektronów atomów powietrza (to samo zjawisko istnieje w świetlówkach).
  6. W kabinie brak pilotów i instrumentów sterujących oraz nawigacyjnych. Ze względu na szybkość, manewrowość i grudki materii w kosmosie musi być sterowany sztuczną inteligencją (ale nie komputerem, gdyż komputery nie mogą być inteligentne z powodu innej zasady działania, potrafią jedynie operować na liczbach i równaniach matematycznych).
    Sztuczna inteligencja chroni załogę, więc lepiej nie próbować atakować takiego pojazdu, zareaguje automatycznie.
Prawdopodobnie takie pojazdy mogą się ze sobą łączyć w większe kompleksy, a pole magnetyczne powodować zniekształcenia optyczne.

    sobota, 19 marca 2011

    Iran zbudował UFO ?!

    Wczoraj władze Iranu ogłosiły, że ich naukowcy zbudowali pierwszy ziemski latający spodek. Informację podał serwis dailymail.co.uk, a za nim onet.pl.
    Na razie szczegóły nie są znane, wiadomo tylko że ma nazwę "Saturn", na pokładzie GPS-a i kamerę HD, oraz niewielkie rozmiary umożliwiające lot w pomieszczeniach zamkniętych (prawdopodobnie bezzałogowy).

    Ciekaw jestem dalszych szczegółów. Zdalnie sterowany samolot można kupić w każdym sklepie z modelami, więc to nie byłby powód do rozgłaszania. Napęd rakietowy odpada z racji niewielkich wymiarów pojazdu. Może to coś jest napędzane wirnikami zasilanymi silnikami elektrycznymi, ale podobne konstrukcje też są dostępne w sklepach z zabawkami, np. WowWee Bladestar.

    Być może Irańczycy skorzystali z mojego pomysłu napędu elektromagnetycznego. Nie ujawniałem wszystkich szczegółów technicznych, ale pół roku to aż nadto do skonstruowania prototypu. Konstrukcja byłaby banalna, o zaawansowaniu zabawki, do budowy demonstracyjnego modelu potrzeba m.in. trochę materiału magnetorefleksyjnego (np. grafitu), drutu i generator funkcyjny stanowiący wyposażenie każdego laboratorium elektronicznego.

    Moje podejrzenia nie są bezpodstawne, gdyż w ciągu ostatniego półrocza blog był wielokrotnie odwiedzany z terenu Iranu. Choć raczej stawiałem na Chińczyków (najczęstsze kraje w statystykach to: Polska, Stany Zjednoczone, Niemcy, Wielka Brytania, Francja, Irlandia, Rosja, Holandia, Ukraina, Australia, Japonia, Korea Południowa, Malezja, Tajlandia, Dania, Holandia).

    Jeśli to mój pomysł, to oczywiście można z niego korzystać bez ograniczeń (po to opublikowałem), jedynie proszę o niepomijanie mojego wkładu, oraz brytyjskiego wynalazcy Tony'ego Cuthberta (jego pomysłem była idea zniekształcania orbit elektronów) oraz dr Jana Pająka (wiele pomysłów związanych z magnokraftem okazało się bardzo przydatnych). Bo coś nie wydaje mi się, aby Irańczycy opanowali konstrukcję komory oscylacyjnej magnokraftu, zresztą model byłby zbyt mały. Innych możliwości technicznych nie widzę, chyba że to kopia konstrukcji Johna Searla, lecz wtedy potwierdziłoby to prawdziwość jego twierdzeń, nie było by też podstaw do twierdzenia, że to pierwsza tego typu konstrukcja.

    To byłaby ciekawa ironia losu, gdyż pomysł zgłaszałem do pewnego konkursu i zero zainteresowania, ostatnio wziąłem sprawy w swoje ręce i próbuję pisać pracę dyplomową na temat budowy stanowiska pomiarowego do badania tegoż pędnika, ale jest problem ze znalezieniem promotora.

    piątek, 18 marca 2011

    Medycyna alternatywna

    Ostatnio na jednym w wielkich portali przeczytałem o oszustach zarabiających na chorobach nowotworowych, co tragicznie kończy się dla pacjentów.

    W dziedzinie medycyny alternatywnej rzeczywiście nie brakuje szarlatanów. Mogą okazać się bardzo szkodliwi, szczególnie gdy zalecają zaprzestanie leczenia lub oferują dziwne specyfiki, mogące wywoływać groźne skutki uboczne. Cóż, medycyna znajduje się dopiero na pewnym etapie rozwoju, ale po prostu innej nie ma, więc nic innego nie pozostaje jak korzystać z tej co jest.
    Jeśli ktoś faktycznie odkryje skuteczny sposób na raka, to proponuję podpisanie umowy, wedle której zapłata nastąpi dopiero po ustąpieniu choroby, niezależnie od przyczyn. Taka umowa jest prawnie wiążąca dla stron, gdy strona uchyla się od zapłaty, sprawa trafia do sądu, później można wszcząć komornicze postępowanie egzekucyjne wobec dłużnika.

    Znaczna część osób zajmujących się medycyną alternatywną z pewnością pada ofiara samooszukiwania.

    Duży wpływ może tu mieć efekt placebo. W zależności od schorzenia szacuje się, że może wywołać polepszenie się stanu zdrowia nawet u 70% pacjentów. To koszmar przy badaniu skuteczności leków, gdyż po wyeliminowaniu efektu placebo ich skuteczność może być mniejsza niż 30%.
    Choćby w związku z efektem placebo uzdrawiacze mogą być pożyteczni, o ile nie zalecają zaprzestania konwencjonalnego leczenia lub nie oferują trucizn (na te dwie rzeczy trzeba uważać). Pewnym problemem z leczeniem efektem placebo jest możliwość nawrotu objawów choroby.

    Błąd współczesnej medycyny polega właśnie na braku holistycznego podejścia do pacjenta, każdą częścią ciała zajmuje się inny specjalista, choć w organizmie wszystko jest powiązane. Lekarze nie doceniają związku stanu psychiki z chorobą, zresztą mają zbyt wielu pacjentów by się tym zajmować. Medycyna alternatywna zajmuje się bardziej psychiką chorego, a istnienie efektu placebo wskazuje na spore możliwości organizmu w samoleczeniu.

    Natomiast absolutną nieprawdą jest, że koncerny farmaceutyczne mają na celu dobro chorego. Owszem, pracują w nich naukowcy, ale nie ogrywają większej roli, są zwykłymi etatowymi najemnikami, takimi jak sprzątaczki. Firmami kierują biznesmeni oraz księgowi, a zasady rządzące biznesem są te same niezależnie od dziedziny. Dla biznesmena nie ma większego znaczenia, czy produkuje lekarstwa, papierosy, samochody, samoloty, komputery. To taki sam produkt jak każdy inny, jest popyt, to można sprzedać.
    W biznesie nawet wielkość, kształt, kolorystyka pudełka mają znaczenia, nad każdym słowem tekstu pracują specjaliści od public relations, dobierając sformułowania w zależności od wywoływanych skojarzeń. Również cena jest dobierana w zależności od możliwości finansowych potencjalnych klientów. To wyrachowane działanie, nic się nie dzieje przez przypadek.
    W przemyśle farmaceutycznym zdarzały się przypadki naciągania wyników badań, bo ktoś nie chciał stracić zainwestowanych w nowy produkt pieniędzy. A krajom afrykańskim sprzedawano tabletki bez substancji czynnych.
    Zasadami biznesu są: zdobycie nowych klientów przez znalezienie nowych nisz lub kreowanie popytu, przekonywanie o wyższości własnego produktu, uzależnienie klientów od produktu by powracali.
    Każda firma dba wyłącznie o dobro własnych akcjonariuszy, gdyż to oni zatrudniają jej kierownictwo. Szef firmy, który postąpi wbrew interesowi akcjonariuszy, straci dobrze płatną pracę. Natomiast akcjonariusze to z reguły giełdowi spekulanci, po większości z nich nie można się spodziewać jakichkolwiek objawów etyki.

    Lekarze często dają się nabierać na bajeczki propagowane przez firmy farmaceutyczne. Choćby podchodzili z dystansem, nie zauważą niczego podejrzanego, żadnej niespójności. O to już dbają PR-owcy. Dlatego w medycynie właściwie już nie ma wyraźnej granicy pomiędzy marketingiem a nauką.

    Kolejnym całkowicie błędnym przekonaniem jest to, że skoro firmy farmaceutyczne mogą przeznaczać ogromne środki na badania, zatrudniać najlepszych specjalistów, będą mieć najlepsze produkty. To tak nie działa.
    Wielka i bogata firma to ostatnie miejsce, w którym można się spodziewać prawdziwych innowacji. Zwiększanie środków na badania niewiele daje. To wynika po części z hierarchicznej struktury organizacyjnej w firmach (nikt nie chce się wychylać z pomysłami i narażać się na gniew szefa obrażonego o podważanie kompetencji), po części  z braku motywacji (żadna duża firma nie przyzna, że to jej pracownik przypadkiem coś genialnego wymyślił, bo musiałaby podzielić się z nim zyskiem z tytułu praw autorskich, a to nie spodoba się akcjonariuszom). Z zasady jeśli firma nie ma patentu, to udaje że pomysł nie istnieje, a może umrze śmiercią naturalną. Z drugiej strony innowacje psują sprzedaż dotychczasowych produktów, a ich opracowanie kosztowało i musi się wcześniej zwrócić (dlatego nie ma w sprzedaży telewizorów w technologi organic-LED, Sony się przymierza bo przegapiła powstanie LCD i musi panele kupować z zewnątrz).
    Najlepsze pomysły zawsze były wpierw realizowane w garażach pasjonatów (przykładem jest moja koncepcja napędu elektromagnetycznego pojazdów - najtęższe umysły pracowały nad antygrawitacją i guzik z tego im wyszło, a mnie nikt nie opłacał ani nie zachęcał, a dojrzewanie pomysłu zajęło ładnych kilka lat).
    Aby sobie poradzić z tym paradoksem twórczym, korporacje z branży technologicznej wyszukują małe firmy z ciekawymi pomysłami i je wykupują. Mogą nawet wykupić 100 firm w ciągu roku, 99 z nich okaże się pieniędzmi wyrzuconymi w błoto, ale zawsze trafi się jedna, na której można dobrze zarobić. O ile wiem, firmy farmaceutyczne nie stosują tej taktyki, stąd zastój w medycynie, a pozorny rozwój to marketingowe slogany. Lepszą taktyką byłoby wyszukiwanie badaczy z dobrymi pomysłami i finansowanie ich prac.

    Kolejny problem wiąże się z tzw. medycyną energetyczną, albo fizykalną. Tym nie jest zainteresowana żadna firma farmaceutyczna, gdyż taki produkt nie umożliwia przynoszenia godziwych zysków. Po zakupie urządzenia jedynym kosztem eksploatacji byłaby elektryczność, a na tej firma farmaceutyczna nie zarobi.
    Sprawę ułatwia znikome zrozumienie zjawisk elektromagnetycznych. Lekarze niby mają fizykę na studiach, ale traktują ten przedmiot jak zło konieczne, trzeba zdać a później zapomnieć.

    Podam przykład zwyczajnych magnesów. Przyłożone do ciała, kojarzą się z jakimś cudem, nie wiadomo o co chodzi. A sprawa jest prosta.
    W każdym podręczniku fizyki znajduje się rysunek ukazujący działanie siły Lorentza - kiedy ładunek elektryczny porusza się prostopadle do linii sił pola magnetycznego, zaczyna zataczać się ruchem wirowym. Krew płynie prostopadle do pola magnesu, a przecież składa się z cząsteczek posiadających ładunki elektryczne. Jeśli nie do końca wiadomo co się wtedy dzieje, to tylko wynik trudności w obserwacji zachowania się pojedynczych cząsteczek. Lecz w efekcie działania pola magnetycznego prostopadłego do ruchu można zaobserwować zmiany napięcia powierzchniowego cieczy, czyli polepsza się ukrwienie, a to z kolei aktywuje siły organizmu. Dokładnie to samo zjawisko istnieje w magnetyzerach paliwa (mniejsze napięcie powierzchniowe to mniejsze kropelki paliwa w cylindrze silnika, to z kolei oznacza szybsze spalanie, a szybsze spalanie to większa sprawność w związku z mniejszymi stratami termicznymi), oraz magnetyzerach wody (mniejsze napięcie powierzchniowe wody to rozpuszczanie się osadów). Co przed chwilą napisałem jest podstawą magnetohydrodynamiki, czyli dziedziny zajmującej się wpływem pól magnetycznych na ciecze i gazy.
    Oczywiście można zastosować zmieniające się pola magnetyczne, wtedy ruch substancji nie jest konieczny do działania siły Lorentza i jej wpływu na komórki.

    Jeśli zwykłe pola magnetyczne przerastają lekarzy i biologów, to jeszcze większy problem mają z elektromagnetyzmem. Współczesna medycyna oraz biologia ciągle opierają się na archaicznych XIX-wiecznych modelach ukazujących reakcje chemiczne. Choć już od dawna wiadomo, że każda cząsteczka i substancja wytwarza oraz reaguje na pola elektromagnetyczne. To zjawisko jest używane przez astronomów do badania składu chemicznego gwiazd i typowania planet z warunkami umożliwiającymi życie.
    Zwykły kryształ emituje i pochłania różne częstotliwości, a te mogą korelować z częstotliwościami substancji obecnych w organizmie, przyspieszając lub spowalniając reakcje chemiczne. Ale jak dotąd uzdrawianie przy pomocy kryształów pozostaje domeną medycyny alternatywnej, gdyż żaden szanujący się naukowiec nie odważyłby się na przeprowadzenie takich badań, choć jak widać żadna to magia, można wytłumaczyć w obecnym stanie wiedzy. Brak badań uniemożliwia zweryfikowanie skuteczności metody.
    (Zaraz wyskoczy niczym Filip z konopi jakiś fizyk i zacznie bredzić o oddziaływaniach termicznych fali)

    Podobnie jest z bioenergoterapią. Ciało człowieka wytwarza fale elektromagnetyczne i reaguje na nie. Odkryto również, że komórki mogą się porozumiewać przy pomocy tzw. biofotonów (słabych impulsów światła w zakresie ultrafioletu), wpływając na intensywność reakcji chemicznych innych komórek. Oczywiście ręce bioenergoterapeuty też posiadają komórki, więc wytwarzają biofotony.
    Nie twierdzę, że bioenergoterapia działa lub nie działa (być może te biofotony nie wytworzą żadnego mierzalnego efektu biologicznego), ale brak badań nad tym zjawiskiem świadczy tylko o ignorancji naukowców, nie chcę tu podejrzewać spisku firm farmaceutycznych.
    Oczywiście wśród bioenergoterapeutów też są oszuści, chyba jedyną możliwością weryfikacji w Polsce jest posiadanie dyplomu zawodowego wydanego przez Izbę Rzemieślniczą. W Polsce do wykonywania zawodu radiestety lub bioenergoterapeuty uprawnia posiadanie uprawnień zawodowych, wydanych po egzaminie przeprowadzonym przy Izbach Rzemieślniczych, a przynajmniej do niedawna tak było (o ile żaden nawiedzony ignorant uważający siebie za naukowca tego nie zmienił).

    czwartek, 17 marca 2011

    Ach ta młodzeż

    Profesor Jan Hartman, filozof z Uniwersytetu Jagiellońskiego, na łamach katolickiego "Tygodnika Powszechnego" opublikował artykuł, w którym narzeka na współczesną młodzież. Z kilkoma tezami się nie zgadzam:
    • 'Nie dla niego wysmakowane dysputy, elegancja i styl' - Wysmakowane dysputy to onegdaj prowadzili ludzie, którzy niewiele rozumieli ze świata. Próbując zamaskować swoją niewiedzę i udowodnić swoją ważność, bredzili od rzeczy, im coś bardziej było pogmatwane, tym lepiej. Inni oczywiście nic z tego nie rozumieli, ale się nie przyznawali by się nie kompromitować, więc zachwycali się wysmakowaną formą wypowiedzi owego autorytetu. To wiązało się z naciskami konformistycznymi w grupie o strukturze hierarchicznej. Ślepy prowadził ślepego.
    • 'Samo słowo "prawda" kojarzy im się z religią, a religia z czymś mglistym i nudnym. Z religią kojarzy się również "etyka". Etyka to dekalog, a dekalog to "nie zabijaj" i "nie kradnij". (...) A słowo "moralność"? To z pewnością coś z seksem, ale dzisiaj są "inne czasy", to znaczy "pewne rzeczy, które dawniej były niedozwolone, dzisiaj po prostu wszyscy robią"' -  Niby z czym ma się kojarzyć słowo "prawda"? To księża ciągle powołują się na prawdę, ich prawdę, a inna prawda nie jest prawdą. Księża zdewaluowali słowo prawda. Istnieją różne punkty widzenia, nie ma prawd absolutnych i coraz więcej ludzi zdaje sobie z tego sprawę.
      Podobnie jest ze słowem "moralność", księża do znudzenia powtarzają je w kontekście seksualności, że rzekomo niemoralne jest używanie prezerwatyw, ale już zrzucenie bomby na jakąś wioskę na końcu świata, wskutek czego dzieci zostają okaleczone lub pozbawione rodziców, tu ksiądz nie mówi o moralności.
    • Wiedzą, że trzeba się realizować, a w życiu, w którym nie ma miłości i rodziny, nie może być sukcesu - Rodzina ma też negatywne strony, jak niszczenie więzi międzyludzkich. Zamykanie się w czterech ścianach, traktowanie drugiego człowieka jak swoją własność.
      Człowiek może się realizować tylko dzięki interakcji z innymi ludźmi, a małżeństwo je ogranicza. Traktowanie drugiego człowieka jak swoją własność prowadzi do zazdrości, a zazdrość do patologii. Mąż nie może mieć koleżanek, gdyż żona jest podejrzliwa, więc co najwyżej jego kontakty społeczne ograniczają się do pójścia do pracy, a później ewentualnie z kolegami na piwo. Nie może mieć co wartościowszych kolegów, a szczególnie sprowadzać ich do domu, bo może odbiją mu żonę. Z kolei żona nie ma kolegów, ani co ciekawszych koleżanek, szczególnie żadnej nie przedstawi mężowi.
      A jak już są dzieci, a małżonkowie są sobą znudzeni (klamka zapadła, w końcu papierek rozleniwia w próbach podtrzymania atrakcyjności związku, bo i po co?), to dopiero jest tragedia. Kłócą się z byle powodu, a dziecko nic z tego nie rozumie, dorasta z patologicznym obrazem świata i ludzi.
    • Należy też zadbać o swoje zdrowie i uprawiać sport. Poza tym należy podróżować, żeby poznawać inne kultury. A od polityki to już na pewno powinno się trzymać z daleka. - Co złego w utrzymywaniu sprawności fizycznej? Mężczyźni mają jakieś tam wymagania wobec kobiet, kobiety też coraz częściej się przyznają, że mają wymagania wobec mężczyzn, taki siedzący z piwem cały dzień przez telewizorem i myjący się raz na dwa tygodnie to trochę za mało.
      W poznawaniu innych kultur też nie ma nic złego, poszerzają się horyzonty. Jedynie księża się martwią, że coraz trudniej im omamić masy swoimi prawdami.
      Natomiast polityka nie jest ciekawa, chyba w żadnym innym kraju na świecie nie poświęca się jej zbytniej uwagi. Jedna czy dwie wzmianki w wieczornych wiadomościach o jakimś wydarzeniu, to wszystko, w Polsce który polityk nie powie głupoty, wszędzie to komentują. Tego się nie chce słuchać.
    • 'Grekom chodziło o to, iż jesteśmy bardzo marni i musimy ciężko pracować nad sobą, po to, by stać się lepszymi niż dotąd ludźmi.(...) Współczesna młodzież myśli zaś, że wszyscy są równi i wiele warci, a wysiłki nie służą temu, aby przezwyciężyć własną nędzę, lecz spełnieniu pragnień' -Lepszymi w jakim sensie? Najważniejsze, by ludzie nie przekraczali pewnych granic (celowe szkodzenie innym, w szczególności morderstwo), wtedy rozwijanie własnego potencjału wzbogaca społeczność.
      A ludzie są równi. Wszyscy są wiele warci, a jednocześnie nic nie warci, bo ludzie są tylko chwilową konfiguracją materii, pyłkiem w kosmosie. Wywyższanie jednych ponad innych zawsze źle się kończy.
    • "Pomagam, bo sam mogę kiedyś potrzebować pomocy" - to niezupełnie przejaw egoizmu. Ludzie, troszcząc się o innych, jednocześnie pomagają sobie. Człowiek może się rozwijać tylko dzięki społeczności, a społeczność korzysta z rozwoju jej członków, to działa w obydwie strony. Nie ma sensu ideologizować pomocy, bo przestrzeganie ideałów też może sprawiać wewnętrzną przyjemność, pomimo zewnętrznego dyskomfortu.
    To nie jest jałowość i trywialność umysłów młodzieży, ale coraz większa skłonność do dostrzegania rzeczy takimi, jakimi są, bez zbędnego ideologizowania. Dawniej ludzie, nie rozumiejąc praw rządzących światem, potrzebowali ideologii czy religii, które nimi kierowały, lecz coraz lepsze zrozumienie sprawia, że ideologie czy religie stają się niepotrzebne.
    To jak z dzieckiem, kiedy jest małe i niewiele rozumie, słyszy nakazy i zakazy, lecz nie wie po co one są. Wie, że nie wolno wkładać niczego do kontaktu, choć nie jest w stanie zrozumieć czym jest prąd elektryczny. Lecz w miarę dorastania coraz lepiej pojmuje otaczającą rzeczywistość. Dorosły nie wtyka przypadkowych przedmiotów do kontaktu z tego powodu, że rodzice kiedyś mu zakazali, ale dlatego, że wie czym jest prąd i jakie ryzyko niesie, żadna ideologia nie jest mu potrzebna.

    Jahwe na zapytanie Mojżesza odpowiedział: "jestem tym, kim jestem". To nie jest spłycanie ani banał, lecz specyficzny stan umysłu, w którym dostrzega się rzeczy takimi, jakimi są, zamiast ich wyobrażeń. Gdyby Jahwe zaczął się rozwodzić nad swoim pochodzeniem czy stanowiskiem, nie opowiadałby o obiektywnej rzeczywistości, ale o swoim subiektywnym wyobrażeniu.
    Kiedy człowiek opowiada, że jest taki a taki, tym a tym, ważnym lub nieważnym, to opowiada właśnie o wyobrażeniu siebie, a nie o rzeczywistości. Zapytani ludzie powiedzieliby coś zupełnie innego o danym człowieku. Ludzie często myślą o sobie, jacy to są ważni, choć tak naprawdę nikogo innego to nie obchodzi, wręcz wywołuje śmieszność.

    Prawdę można rozpoznać właśnie po tym, że jest banalna, prosta i oczywista. To szczególnie widać w fizyce, gdzie pozornie skomplikowane zagadnienia da się opisać prostymi zasadami i równaniami. Jeśli coś jest skomplikowane, to zazwyczaj wynika z maskowania niezrozumienia.

      wtorek, 15 marca 2011

      Otwarte fundusze emerytalne

      Znowu wątek odżył w polityce.
      Pozornie istnienie funduszy emerytalnych ma zwiększyć przyszłe emerytury. Ale od samego początku (kilkanaście lat temu, czyli nawet dziecko wie o co chodzi) pomysł mi się nie podobał.

      Otóż fundusz inwestycyjny to takie eleganckie określenie na coś, co jest bandą spekulantów, czyli cwaniaków żerujących na cudzej pracy.
      Inwestują oni nie swoje pieniądze, biorąc od tego prowizję. Chociaż słowo inwestowanie nie jest tu właściwe, po prostu skupują akcje, papiery wartościowe i towary na giełdach, kiedy spodziewają się wzrostu ich cen, oraz sprzedają kiedy tracą na wartości. Ale zarobione w ten sposób pieniądze nie biorą się z niczego, pochodzą z kieszeni wszystkich. Spekulant zyskuje, wszyscy inni tracą, czyli to forma kradzieży. Spekulacja jest działaniem aspołecznym, szkodliwym, gdyż nie daje społeczności żadnej wartości dodanej, nie tworzy niczego nowego (towarów lub usług), tylko wyzyskuje.

      Wyjaśnię ten mechanizm na przykładzie otwartych funduszy emerytalnych.
      Część składki na emeryturę z nakazu państwowego prawa trafia do spekulantów. Ci na dzień dobry mają z tego sporą prowizję, za samo przyjęcie cudzych pieniędzy. Czyli nie muszą nic więcej robić, by dobrze zarobić. Nic nie ryzykują, bo nawet jak stracą, to państwo gwarantuje zwrot.

      Ale aby jeszcze więcej zarobić, inwestują.
      Najłatwiej spekulantom po prostu kupić obligacje rządowe, które państwo emituje by pokryć swoje wydatki, i deklaruje się w przyszłości wykupić je po z góry określonej, wyższej cenie. Wykupuje oczywiście z wpłaconych podatków. Czyli fundusz zarabia, przyszłe emerytury rosną, lecz pieniądze na ten cel pochodzą z płaconych przez przyszłych emerytów podatków. Kreatywna księgowość.
      Można inwestować też w akcje czy surowce. Fundusz zarabia, przyszłe emerytury rosną, lecz pieniądze na ten cel pochodzą m.in. z wyższych cen paliwa czy cukru, jakie płacą przyszli emeryci.

      Tak czy siak, przyszli emeryci zapłacą z góry za swoje emerytury, a przy okazji dadzą zarobić cwaniakom.

      Gdyby ludzie część składki na emerytury wpłacali do banków, albo jeszcze lepiej wykupowali obligacje rządowe, to mieliby wyższe emerytury, bez obowiązkowego dzielenia się zyskiem.

      I nie ma tłumaczenia, że jak obligacji rządowych nie wykupią fundusze emerytalne, to kto inny wykupi. Jeśli państwo pilnie potrzebuje dodatkowych pieniędzy, może sprzedać obligacje bezpośrednio swoim obywatelom. Choćby przymusem, np. powiększając nieco podatki, ale jednocześnie deklarując się w przyszłości (np. za 3 lata) zwrócić podwyższoną kwotę wraz z odsetkami. Taka forma pożyczki zaciągniętej u obywateli. To w perspektywie będzie znacznie mniejszym obciążeniem dla obywateli, bo żaden spekulant na tym nie zarobi.
      Najlepiej by w ogóle było deficytu budżetowego, gdyż te pieniądze nie biorą się znikąd. To taki zakamuflowany sposób wyciągania pieniędzy podatników. Rąbią w biały dzień, myśląc, że nikt nie zauważy.

      -----
      A rząd, planując system emerytalny, powinien wziąć pod uwagę możliwy znaczny skok długości życia ludzkiego w przyszłości (prawdopodobnie kilkukrotny).

      Inną zmianą, którą przyniesie przyszłość, będzie pojawienie się źródeł energii, których nie da się opodatkować, podobnie jak pojazdów nie wymagających paliwa. Bo z paliwem też jest przekręt - zarabiają wydobywcy, spekulanci, producenci, państwo poprzez podatki, a wszytko to z kieszeni zwykłych ludzi, zmuszanych do korzystania z silników spalinowych brakiem jakiejkolwiek innej alternatywy.
      Biznes naftowy jest specyficzny, nie wymaga wiedzy, umiejętności myślenia, innowacyjności. Ma się produkt, który sam się sprzedaje w każdej ilości, gdy zmniejszy się ilość produktu, ceny rosną i zyski też. Każdy przedsiębiorca by tak chciał.

      poniedziałek, 14 marca 2011

      Osobowość autorytarna

      W 1950 roku ukazała się książka podsumowująca badania zespołu Theodora Adorno dotyczące powstawania nazizmu, zatytułowana "Osobowość autorytarna" (The Authoritarian Personality).
      Okazało się, że to rodzice kształtują autorytaryzm, często i surowo karając lub ośmieszając swoje dzieci za najmniejsze przewinienia. Dzieci odreagowują agresję na słabszych.

      Autorytaryzm cechuje się:
      • Odrzucaniem poglądów sprzecznych z własnymi.
      • Niewielkim zrozumieniem innych poglądów.
      • Negatywnym myśleniem o kwestiach i rzeczach sprzecznych z własnym przekonaniem.
      A także:
      • Poczuciem niższości, niepewności, strachu przed sytuacjami niejednoznacznymi. 
      • Etnocentryzmem - przekonaniem o wyższości własnej grupy rasowej, kulturowej i etnicznej, pogardą dla przedstawicieli innych grup. 
      • Niechęcią do złożoności, innowacyjności, nowości, ryzyka, zmian.
      • Unikaniem niejasności lub niepewności, zamkniętym umysłem.
      • Niezachwianą wiarą w autorytety, nieprzyjmowaniem do wiadomości, iż "dobrzy ludzie" mogą mieć zarówno dobre, jak i złe cechy.
      • Potrzebą podporządkowania zewnętrznym autorytetom, niechęcią do samodzielnych decyzji.
      • Pedantycznym przestrzeganiem reguł, norm, konwencji, oraz narzucaniem ich innym.
      • Obsesją porządkowania i kontrolowania, zarówno swojego wnętrza, jak i świata zewnętrznego.
      W celu mierzenia stopnia autorytaryzmu najczęściej stosuje się tzw. kalifornijską skalę F (the Californian fascism scale):
      1. Konwencjonalizm - sztywne trzymanie się konwencjonalnych właściwości klasy średniej ("Posłuszeństwo i szacunek dla władzy stanowią najwyższe cnoty, których muszą nauczyć się dzieci").
      2. Autorytarne podporządkowanie - bezkrytyczna akceptacja władzy ("Młodych ludzi niekiedy nachodzą rewolucyjne myśli, ale gdy dorastają, powinni je przezwyciężyć i się utemperować").
      3. Autorytarna agresja - tendencja do potępiania wszystkich, którzy łamią konwencjonalne normy ("Człowiek o złych manierach, nawykach i wychowaniu raczej nie może oczekiwać, że będzie przestawał z zacnymi ludźmi").
      4. Seks - przesadne zatroskanie o właściwe zachowania seksualne ("Homoseksualiści są niewiele lepsi od przestępców i powinni być surowo karani").
      5. Antyintracepcja - odrzucanie słabości i sentymentalności  ("Biznesmen i fabrykant są o wiele ważniejsi dla społeczeństwa niż artysta i profesor").
      6. Przesądność i stereotypowość - przekonanie o istnieniu mistycznych wyznaczników działania i sztywne, kategoryczne myślenie ("Pewnego dnia prawdopodobnie okaże się, że astrologia może wyjaśnić wiele rzeczy").
      7. Siła i twardość - zaabsorbowanie sprawowaniem dominacji nad innymi ("Żadna słabość ani trudność nie powstrzyma nas, jeśli mamy dość silnej woli").
      8. Destruktywność i cynizm - uogólnione odczucie wrogości i gniewu ("Ludzka natura jest, jaka jest, konflikty i wojny są nieuniknione").
      9. Skłonność do projekcji - tendencja do projekcji wewnętrznych emocji i impulsów na zewnątrz ("Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy z tego, w jakim stopniu nasze życie jest kontrolowane przez spiski knute w sekretnych miejscach").
      Istnieje odmiana prawicowa, opisana w książce Boba Altmeyera "Autorytaryzm prawicowy" (Right-Wing Authoritarianism, 1981). Cechuje się:
      • Całkowitym oddaniem uznanym władzom.
      • Uogólnioną agresją wobec wszystkich "wrogów" tych władz.
      • Ślepym trzymaniem się uznanych norm i konwencji społecznych.
      Również:
      • Absolutyzmem.
      • Brutalnością.
      • Dogmatyzmem.
      • Hipokryzją.
      • Entuzjazmem w karaniu.
      • Podejrzliwością wobec  liberałów i liberalizmu.
      • Bezkrytycznością wobec własnych poglądów.
      • Zadufaniem w sobie. 
      • Niekonsekwencją i wygłaszaniem sprzecznych idei.
      Określają siebie jako rozsądnych, moralnych, racjonalnych, grzecznych i uczciwych. Pociągają ich religie spójne z wyznawanymi wartościami.

      Z autorytaryzmem ściśle wiąże się dogmatyzm - przekonanie o słuszności tylko jednej, wyznawanej filozofii i związane się z tym dzielenie ludzi na opowiadających się za "prawdą" oraz jej przeciwnych.

      -----
      Bibliografia:
      1) Theodor Adorno, "Osobowość autorytarna" (The Authoritarian Personality, 1950)
      2) Bob Altmeyer, "Autorytaryzm prawicowy" (Right-Wing Authoritarianism, 1981)
      3) Adrian Furnham, "50 teorii psychologii, które powinieneś znać" (50 Psychology Ideas you Really Need to Know, 2008)

      niedziela, 13 marca 2011

      Papież przedmiotem czci religijnej

      Kilku nastolatków z Jastrzębia-Zdroju parodiowało na ulicy papieża Jana Pawła II. Teraz mają problemy z prokuraturą w związku z obrazą uczuć religijnych, podstawą prawną jest art. 196 Kodeksu Karnego:
      'Kto obraża uczucia religijne innych osób, znieważając publicznie przedmiot czci religijnej lub miejsce przeznaczone do publicznego wykonywania obrzędów religijnych, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.'
      Nie komentuję samego naśmiewania się z papieża, to brak kultury osobistej, ale przepis jest dosyć jasny. Najwyraźniej prokuratura ma problem z jego interpretacją, a co gorsza adwokaci też nie rozumieją (tak to bywa, jak zawód przechodzi z ojca na syna). Jeszcze trochę to będą wsadzać do więzienia za naśmiewanie się z Ojca Dyrektora, też dla wielu jest przedmiotem czci religijnej, nie mniejszym niż papież.

      Otóż karalne jest nie samo obrażanie uczuć religijnych, ale obrażanie przy pomocy znieważania przedmiotu czci religijnej lub miejsca publicznego wykonywania obrzędów religijnych. Czyli znieważony musiałby być przedmiot lub miejsce kultu.
      Papież formalnie nie jest przedmiotem kultu (przynajmniej przed oficjalną beatyfikacją), ani tym bardziej miejscem, co najwyżej autorytetem. Pomijając już biblijny zakaz bałwochwalstwa, dosyć swobodnie naruszany przez Kościół.

      W przepisie nie ma mowy o abstrakcyjnych symbolach religijnych, tylko o przedmiotach. Zakładając racjonalność Ustawodawcy (takie założenie przyjmuje się przy interpretacji przepisów prawa), chodzi zapewne o konkretne przedmioty fizyczne, należące do jakiejś wspólnoty religijnej lub poszczególnych wiernych i służące w celach religijnych.
      Przykładowo, Biblia ani wizerunek świętego nie byłyby takimi przedmiotami kultu, jedynie konkretna książka i konkretny wizerunek (np. wiszący obraz), będące w posiadaniu jakiejś wspólnoty religijnej lub wiernych. Rozszarpanie Biblii na ulicy nie naruszyłoby ustawy, natomiast złamaniem przepisu byłoby ziszczenie egzemplarza należącego do jakiegoś wiernego. Choć wartość materialna książki jest minimalna, z punktu widzenia innych przepisów to byłoby co najwyżej drobne wykroczenie. Więc przepis ten mówi o szczególnym przypadku wandalizmu.

      Gdyby słowo "przedmiot kultu" było rozumiane szeroko (przepisów karnych z zasady nie interpretuje się rozszerzająco, na podobne przypadki), jako zbiór wszystkich przedmiotów podobnych do przedmiotu kultu, doszłoby do paradoksalnej sytuacji - różne wspólnoty religijne oskarżałyby inne wspólnoty, bo te inaczej interpretują teksty lub symbole, a jest jedyna słuszna interpretacja, więc każda inna obraża ich uczucia religijne. Tyle religii powołuje się na Jezusa, a przecież tylko Kościół Katolicki, wedle własnego mniemania, ma monopol na ten wizerunek.

      Gdyby za "przedmiot kultu" w rozumieniu ustawy uznać ideę istnienia nadprzyrodzonego Boga, to znieważaniem i obrażaniem uczuć religijnych byłoby kwestionowanie istnienia nadprzyrodzonego Boga oraz głoszenie teorii ewolucji.
      Gdyby uznać Jezusa za "przedmiot kultu", to znieważaniem byłoby kwestionowanie przez muzułmanów boskości Jezusa. Z kolei ogłoszenie Jezusa bogiem przez Kościół Katolicki jest znieważaniem Boga w rozumieniu judaizmu i islamu. Uznanie Mahometa za proroka przez muzułmanów jest z kolei znieważaniem Boga w rozumieniu Kościoła (gdyż Jezus był ostatnim Jego posłańcem, gdyby tak nie było, podważyłoby to autorytet Kościoła), natomiast nieuznanie Mahometa przez katolików jest znieważaniem Boga w rozumieniu islamu. Jak już islam i chrześcijaństwo wypracują jakiś konsensus, to i tak nie uznają pierwszego nowożytnego proroka, czyli Josepha Smitha, co według mormonów byłoby znieważaniem Boga...

      Można to też inaczej rozumieć - jeśli jakiś ogólny obiekt kultu (bóstwo, święty, symbol) jest bytem istniejącym w obiektywnej rzeczywistości, a nie tylko w religijnych urojeniach, i posiadającym faktyczną władzę, to reakcja na obrażanie go nie leży w gestii władz państwowych, gdyż jeśli czuje się obrażony to sam zareaguje, a jeśli nie czuje się obrażony, to ludziom nic do tego.

      Krąży pewien dowcip - Unia Europejska zaleca budowę rond zamiast skrzyżowań, bo nie mają kształtu krzyża.

      środa, 9 marca 2011

      Nauka cudów

      Czytelniczka bloga w komentarzu zaproponowała film Gregga Bradena "Nauka cudów" (The Science of Miracles):

      cz.2:

      cz.3:

      cz.4:

      cz.5:

      cz.6:

      wtorek, 8 marca 2011

      Edgar Mitchell

      Edgar Mitchell, jeden z dwunastu astronautów misji Apollo, którzy postawili stopę na Księżycu, ma dosyć ciekawe życie. Dorastał na farmie położonej kilka kilometrów od słynnego Roswell, po drodze do szkoły mijał dom Roberta Goddarda, który jako jeden z pierwszych eksperymentował z rakietami, a w pobliskim White Sands następowały pierwsze eksplozje nuklearne.

      W 1971 roku z pokładu statku kosmicznego Apollo 14 prowadził zakończone sukcesem eksperymenty nad komunikowaniem przy pomocy telepatii ze znajdującym się na Ziemi biologiem, doktorem Josephem B. Rhine. Podczas lotu powrotnego kapsuły Kitty Hawk z Księżyca na Ziemię doznał dziwnego odczucia, które nazwał epifanią:
      "Kiedy spoglądałem poza Ziemią na wspaniałość tej panoramy, nagle uświadomiłem sobie, że natura Wszechświata nie jest taka, o jakiej mnie uczono. Moje przekonanie o odrębności i niezależności ruchów wszystkich tych ciał niebieskich legło w gruzach. Doznałem olśnienia połączonego z poczuciem wszechobecnej harmonii - istnienia wzajemnych powiązań między wszystkimi ciałami otaczającymi nasz statek kosmiczny" (1)
      Na początku lat siedemdziesiątych XX-wieku założył Instytut Studiów Noetycznych (Institute of Noetic Studies). Sformułował diadowy model rzeczywistości, w którym Wszechświat składa się z niepodzielnych par (diad), generowanych w czasie i przestrzeni przez inteligentne źródło - punkt zerowy, z którym można wejść w rezonans i uzyskać dostęp do wszechwiedzy:
      "[Ma] zerowe wymiary, jak w matematyce, jest punktem, a nie linią, powierzchnią czy bryłą - po prostu fluktuacją kwantową, działającą niczym zwierciadło, który daje wirtualny wizerunek tworzący rezonans."
      Uważa, że pamięć człowieka znajduje się poza jego organizmem, lecz nie może egzystować bez ciała:
      "Teraz istota ludzka jest świadomym samego siebie organizmem. Wszystko przed tą chwilą, obecnym momentem, jest pamięcią. To tylko informacja zawarta w naszej pamięci i być może jeszcze gdzieś. My tutaj przypuszczamy, że doświadczenie w postaci informacji po prostu nie ginie. W zasadzie każdy może twierdzić, że informacja, ta pełna informacja, jest właśnie tą osobą."
      -----
      Bibliografia:
      1) Edgar Mitchell, Dwight Williams, "Droga podróżnika" (The Way of the Explorer, 1996)
      2) J. Douglas Kenyon, "Zakazana Nauka; Jakich kontrowersyjnych odkryć nie uznaje ortodoksyjna nauka" (Forbidden Science. From Ancient Technologies to Free Energy, 2008) - rozdz. 42, "Od Apolla do punktu zerowego; Kiedy spacer po Księżycu nie jest najważniejszą chwilą w życiu?".
      3) Lynne McTaggart, "Pole; W poszukiwaniu tajemniczej siły wszechświata" (The field; The quest for the secret force of the universe, 2002) - rozdz. 1, "Światełko w ciemności".

      niedziela, 6 marca 2011

      Bioroboty

      Opowieściom o spotkaniach z ludźmi pochodzącymi z innych światów (bo, jak się okazało, są oni ludźmi - mieszkańcy Ziemi są jedną z kilku ras jednego gatunku, przystosowaną do warunków tej planety) często towarzyszy motyw tzw. "biorobotów". To wskazuje na istnienie pewnej formy niewolnictwa, nie akceptowanego już na Ziemi z powodów etycznych.

      Biorobot, czyli biologiczna maszyna, jest w zasadzie żywym organizmem. Może również występować w postaci ludzkiej, odróżnialnej od człowieka dzięki symbolowi umieszczonemu na czole. Ale skoro nie jest pełnoprawnym człowiekiem, zapewne są jakieś znaczące różnice, nie tylko w statusie prawnym. Z drugiej strony, żywa istota to żywa istota, ostatnio nawet zwierzęta mają prawa.

      Jak się domyślam, różnica pomiędzy biorobotem a człowiekiem tkwi w budowie mózgu. W końcu to budową mózgu człowiek odróżnia się od zwierząt i roślin, które też odczuwają, lecz w ograniczonym zakresie.

      Bioroboty zachowują się jak ludzie, to oznacza, że nie mają zwierzęcego mózgu, lecz posiadającego sześciowarstwową  korę nową. Potrafią mówić i rozumieją ludzką mowę, oraz wykonują proste czynności.

      Robota posiadającego sztuczną inteligencję (kiedy oczywiście taki powstanie) to odróżnia od świadomej inteligentnej istoty, że nie może zmieniać zapisu w swojej pamięci długoterminowej, a co za tym idzie samodzielnie się programować. Podobnie musi być z biorobotami, mają zablokowaną możliwość zapamiętywania wspomnień. Inną różnicą mogłaby być zablokowana możliwość odczuwania cierpienia.
      Prawdopodobnie są to zablokowane lub usunięte geny w genomie, uniemożliwiające utworzenie się jakiś części mózgu podczas rozwoju zarodka. Z pewnością neurolodzy bez problemu wskazaliby, o jakie tu części mózgu może chodzić (mi po głowie chodzi nazwa 'podwzgórze' - są choroby objawiające się utratą zdolności zapamiętywania, postępuje ona również na starość). A genetycy potrafiliby zmapować odpowiedzialne za ich utworzenie fragmenty DNA.

      Inną ważną cechą biorobota byłaby całkowita bezpłodność, zapobiegałoby to niekontrolowanemu samopowielaniu.

      Jedyna tylko kwestia jest dla mnie niejasna - jak nauczyć czegokolwiek biorobota, skoro nie może zapamiętywać?

      Pozostają kwestie etyczne. To nie takie proste, jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać.
      Biorobot nie jest niewolnikiem w klasycznym znaczeniu tego słowa, gdyż nie jest zmuszany do niczego wbrew swojej woli, po prostu nie ma swojej woli. Biorobota nie można wyzwolić, tak jak niewolnika, gdyż cel swojego istnienia widzi w swojej pracy, niczego innego nie chce ani nie potrafi. Nie odczuwa własnych pragnień, ani cierpienia.
      Z drugiej strony, biorobot ma ludzkie ciało, to byłby chyba szczyt przedmiotowego patrzenia na innego człowieka. Trochę to dziwne.

      Ale jakby się zastanowić, ludzie wcale nie są wolni. Są trzymani w skrajnej nędzy i ciemnocie, brakiem perspektyw zmuszani do prac których nie chcą albo działalności przestępczej, by móc przeżyć.
      Co jest bardziej nieetyczne - takie traktowanie innego człowieka, czy zapewnienie mu spokojnego życia i zastąpienie jego pracy biorobotem?
      Nie tak łatwo rozstrzygnąć ów dylemat.

      W każdym razie postęp automatyzacji i opracowanie sztucznej inteligencji sprawi, że dalsze funkcjonowanie systemu kapitalistycznego przestanie mieć rację bytu. Oczywiście ludzie znajdą sobie inne zajęcia, ale ich celem już nie będzie walka o przetrwanie.

      środa, 2 marca 2011

      Definicja duszy

      Mówi się o duszach, ale nikt nie wie, cóż to za twór. Lecz łatwo zdefiniować:
      • Duch [Święty] - coś, co przenika, tworzy i podtrzymuje w istnieniu materię. Próżnia, eter, pole kwantowe.
      • Dusza - zapis wydarzeń oraz pamięci długoterminowej człowieka w polu kwantowym. Wynika z umiejscowienia tegoż ośrodka poza czasem i przestrzenią, wszystkie wydarzenia dzieją się tam jednocześnie.
      Po śmierci człowieka ów zapis nadal pozostaje, umysły innych ludzi w pewnych warunkach mogą mieć do niego dostęp, co sprawia wrażenie reinkarnacji lub kontaktu z duchami, gdyż pamięta się nie swoje wspomnienia.

      Jednak ów zapis jest jakby oprogramowaniem, które do wykonywania potrzebuje sprzętu, czyli materii. W przypadku praw przyrody są nim atomy i ich związki, w przypadku osobowości ciało.
      Prawa przyrody wynikają zawsze ze skłonności do minimalizacji wysiłku (energii), oraz przypadku. Skoro pamięć człowieka funkcjonuje na tym samym poziomie, to tworzący ją umysł może zaburzać przypadkowość działania praw przyrody - to jak rzucanie kośćmi, lecz w tym przypadku kości są niewyważone.

      Zapis nie może samodzielnie funkcjonować bez udziału materii lub ciała. To nie dusza zmarłego opętuje człowieka, to podświadomość podczepia się pod zapis i wykonuje cudzy program, symuluje inną osobowość.

      Być może kiedyś ktoś próbował to ludziom wytłumaczyć, ale niewiele pojęli. Za to zaradni kapłani jak zwykle zwęszyli interes, ogłosili ciemnemu ludowi, że po śmierci potrzebne jest ciało, a tak się przypadkiem składa iż tylko oni znają tajemną sztukę mumifikacji, nawet jest cennik. To by tłumaczyło skłonność do mumifikacji zwłok wśród kilku dawnych kultur.
      Szkopuł w tym, że do wykonywania programu, czyli funkcjonowania ludzkiej osobowości i pamięci, potrzebne jest żywe ciało, nie martwe, już nieodwracalnie uszkodzone. A odtworzenia ciała z próbki tkanki żaden kapłan nie potrafił, choćby mu się i cały majątek oddało. Do tego nie wystarczą tajemne rytuały i modlitwa, lecz wiedza oraz doskonale wyposażone laboratorium, jak na razie przewyższające współczesny stan techniki.

      Owo pole kwantowe przez ludzi o skłonnościach mistycznych nazywane bywa Bogiem. Lecz to nie tak, to coś nie ma własnej osobowości, nie narzuca nikomu woli, kieruje się minimalizacją energii i przypadkiem. Podobieństwo do świadomości wynika z działania według tych samych zasad co umysł człowieka, a raczej to umysł człowieka jest rozwinięciem zasad działania Wszechświata. Żywe i martwe, świadome i nieświadome, to rozróżnienia stworzone przez człowieka, w przyrodzie jednoznaczna granica nie istnieje.

      Wszechświat nie zna praw etycznych, lecz w pewnym sensie one w nim funkcjonują, są wynikiem przyciągania podobieństw. Podobne myśli przyciągają podobne, podobni ludzie przyciągają podobnych. Doświadcza się tego, co chce się innym uczynić.

      ---dodane---
      Nasuwa się pytanie, czy może być inteligencja pozbawiona duszy? Okazuje się, że może. Skoro dusza to pamięć, wystarczy iż owa inteligencja będzie miała zablokowany zapis do pamięci długoterminowej, więc nie będzie mogła się zmieniać na podstawie zdobytych doświadczeń.

      Kiedy zostanie opracowana sztuczna inteligencja, po jej zaprogramowaniu będzie miała zablokowany zapis długoterminowy. Taka inteligencja doskonale sprawdzi się w robotach chodzącym po schodach i poruszających się w nieznanych środowiskach (każdy owad sobie z tym radzi, a dla znacznie bardziej skomplikowanego komputera to wyjątkowo ciężkie zadanie), komputerach rozumiejących mowę, samochodach pozbawionych kierowcy, samolotach bez pilota, nawet w statkach kosmicznych omijających niebezpieczne okruchy materii. Jednak to będą nadal maszyny, nie będą miały własnych pragnień, zawsze pozostaną takie same (przynajmniej do czasu serwisowej aktualizacji oprogramowania).

      wtorek, 1 marca 2011

      Motywy działalności Jahwe

      Jak poprzednio wspominałem, umysł człowieka może znajdować się w dwóch stanach, wąskim i szerokim. Wąski, powszechnie spotykany, przypomina sen na jawie, nazywany jest transem konsensusowym CRO (Charles Tart - Consensus Reality Orientation).

      Kontrolę nad treścią owego snu na jawie przejęli Elohim dzięki zapoczątkowaniu religii monoteistycznych. To może czasem wywołać zupełnie niepotrzebne spekulacje, iż ich celem jest masowa manipulacja i zniewolenie ludzi. Jednak fakty sugerują coś zupełnie przeciwnego, np.:
      • Uznanie Buddę, który jako jeden z pierwszych ludzi osiągnął przebudzenie, za swojego Proroka.
      • Motyw pokonania śmierci dzięki zmartwychwstaniu, występujący w Biblii i Koranie. Jezus "odkupił" ludzkość dzięki swojej męczeńskiej śmierci na krzyżu i zmartwychwstaniu. Choć już dziś wiadomo, że to niekoniecznie był blef, człowiek powstał z jednej komórki, dysponując jedną komórką i przekształcając ją w tzw. komórkę macierzystą, będzie można odtworzyć ciało człowieka (pozostaje drobna trudność techniczna przywrócenia zapisu pamięci z pola kwantowego). A jak zaobserwowano, pokonanie strachu przed śmiercią jest jednym z najskuteczniejszych sposobów wyzwolenia spod CRO.
      • Biblia mówiła o Bogu posiadającym ciało (np. apokryficzna Księga Henocha, Księga Ezechiela, Apokalipsa św. Jana), lecz w Koranie występuje charakterystyczny dla szerokiego umysłu opis wszystko przenikającego ducha, podtrzymującego świat w istnieniu. To próba podzielenia się z ludźmi wiedzą Elohim, o czynniku znajdującym się poza materią, spajającym świat. Zrozumienie opisu wiąże się z przejściem w stan szerokiego umysłu.
      • Raeliańskie koncepcje nieskończoności małej i dużej oraz medytacja zmysłowa. To bardzo skuteczne sposoby wyzwolenia się ze snu na jawie ku obiektywnej rzeczywistości.
      Czyli Elohim zastąpili prowadzące do podziałów, nierówności i rytualnych mordów wierzenia politeistyczne, by następnie móc wyswobodzić ludzkie umysły.