piątek, 18 marca 2011

Medycyna alternatywna

Ostatnio na jednym w wielkich portali przeczytałem o oszustach zarabiających na chorobach nowotworowych, co tragicznie kończy się dla pacjentów.

W dziedzinie medycyny alternatywnej rzeczywiście nie brakuje szarlatanów. Mogą okazać się bardzo szkodliwi, szczególnie gdy zalecają zaprzestanie leczenia lub oferują dziwne specyfiki, mogące wywoływać groźne skutki uboczne. Cóż, medycyna znajduje się dopiero na pewnym etapie rozwoju, ale po prostu innej nie ma, więc nic innego nie pozostaje jak korzystać z tej co jest.
Jeśli ktoś faktycznie odkryje skuteczny sposób na raka, to proponuję podpisanie umowy, wedle której zapłata nastąpi dopiero po ustąpieniu choroby, niezależnie od przyczyn. Taka umowa jest prawnie wiążąca dla stron, gdy strona uchyla się od zapłaty, sprawa trafia do sądu, później można wszcząć komornicze postępowanie egzekucyjne wobec dłużnika.

Znaczna część osób zajmujących się medycyną alternatywną z pewnością pada ofiara samooszukiwania.

Duży wpływ może tu mieć efekt placebo. W zależności od schorzenia szacuje się, że może wywołać polepszenie się stanu zdrowia nawet u 70% pacjentów. To koszmar przy badaniu skuteczności leków, gdyż po wyeliminowaniu efektu placebo ich skuteczność może być mniejsza niż 30%.
Choćby w związku z efektem placebo uzdrawiacze mogą być pożyteczni, o ile nie zalecają zaprzestania konwencjonalnego leczenia lub nie oferują trucizn (na te dwie rzeczy trzeba uważać). Pewnym problemem z leczeniem efektem placebo jest możliwość nawrotu objawów choroby.

Błąd współczesnej medycyny polega właśnie na braku holistycznego podejścia do pacjenta, każdą częścią ciała zajmuje się inny specjalista, choć w organizmie wszystko jest powiązane. Lekarze nie doceniają związku stanu psychiki z chorobą, zresztą mają zbyt wielu pacjentów by się tym zajmować. Medycyna alternatywna zajmuje się bardziej psychiką chorego, a istnienie efektu placebo wskazuje na spore możliwości organizmu w samoleczeniu.

Natomiast absolutną nieprawdą jest, że koncerny farmaceutyczne mają na celu dobro chorego. Owszem, pracują w nich naukowcy, ale nie ogrywają większej roli, są zwykłymi etatowymi najemnikami, takimi jak sprzątaczki. Firmami kierują biznesmeni oraz księgowi, a zasady rządzące biznesem są te same niezależnie od dziedziny. Dla biznesmena nie ma większego znaczenia, czy produkuje lekarstwa, papierosy, samochody, samoloty, komputery. To taki sam produkt jak każdy inny, jest popyt, to można sprzedać.
W biznesie nawet wielkość, kształt, kolorystyka pudełka mają znaczenia, nad każdym słowem tekstu pracują specjaliści od public relations, dobierając sformułowania w zależności od wywoływanych skojarzeń. Również cena jest dobierana w zależności od możliwości finansowych potencjalnych klientów. To wyrachowane działanie, nic się nie dzieje przez przypadek.
W przemyśle farmaceutycznym zdarzały się przypadki naciągania wyników badań, bo ktoś nie chciał stracić zainwestowanych w nowy produkt pieniędzy. A krajom afrykańskim sprzedawano tabletki bez substancji czynnych.
Zasadami biznesu są: zdobycie nowych klientów przez znalezienie nowych nisz lub kreowanie popytu, przekonywanie o wyższości własnego produktu, uzależnienie klientów od produktu by powracali.
Każda firma dba wyłącznie o dobro własnych akcjonariuszy, gdyż to oni zatrudniają jej kierownictwo. Szef firmy, który postąpi wbrew interesowi akcjonariuszy, straci dobrze płatną pracę. Natomiast akcjonariusze to z reguły giełdowi spekulanci, po większości z nich nie można się spodziewać jakichkolwiek objawów etyki.

Lekarze często dają się nabierać na bajeczki propagowane przez firmy farmaceutyczne. Choćby podchodzili z dystansem, nie zauważą niczego podejrzanego, żadnej niespójności. O to już dbają PR-owcy. Dlatego w medycynie właściwie już nie ma wyraźnej granicy pomiędzy marketingiem a nauką.

Kolejnym całkowicie błędnym przekonaniem jest to, że skoro firmy farmaceutyczne mogą przeznaczać ogromne środki na badania, zatrudniać najlepszych specjalistów, będą mieć najlepsze produkty. To tak nie działa.
Wielka i bogata firma to ostatnie miejsce, w którym można się spodziewać prawdziwych innowacji. Zwiększanie środków na badania niewiele daje. To wynika po części z hierarchicznej struktury organizacyjnej w firmach (nikt nie chce się wychylać z pomysłami i narażać się na gniew szefa obrażonego o podważanie kompetencji), po części  z braku motywacji (żadna duża firma nie przyzna, że to jej pracownik przypadkiem coś genialnego wymyślił, bo musiałaby podzielić się z nim zyskiem z tytułu praw autorskich, a to nie spodoba się akcjonariuszom). Z zasady jeśli firma nie ma patentu, to udaje że pomysł nie istnieje, a może umrze śmiercią naturalną. Z drugiej strony innowacje psują sprzedaż dotychczasowych produktów, a ich opracowanie kosztowało i musi się wcześniej zwrócić (dlatego nie ma w sprzedaży telewizorów w technologi organic-LED, Sony się przymierza bo przegapiła powstanie LCD i musi panele kupować z zewnątrz).
Najlepsze pomysły zawsze były wpierw realizowane w garażach pasjonatów (przykładem jest moja koncepcja napędu elektromagnetycznego pojazdów - najtęższe umysły pracowały nad antygrawitacją i guzik z tego im wyszło, a mnie nikt nie opłacał ani nie zachęcał, a dojrzewanie pomysłu zajęło ładnych kilka lat).
Aby sobie poradzić z tym paradoksem twórczym, korporacje z branży technologicznej wyszukują małe firmy z ciekawymi pomysłami i je wykupują. Mogą nawet wykupić 100 firm w ciągu roku, 99 z nich okaże się pieniędzmi wyrzuconymi w błoto, ale zawsze trafi się jedna, na której można dobrze zarobić. O ile wiem, firmy farmaceutyczne nie stosują tej taktyki, stąd zastój w medycynie, a pozorny rozwój to marketingowe slogany. Lepszą taktyką byłoby wyszukiwanie badaczy z dobrymi pomysłami i finansowanie ich prac.

Kolejny problem wiąże się z tzw. medycyną energetyczną, albo fizykalną. Tym nie jest zainteresowana żadna firma farmaceutyczna, gdyż taki produkt nie umożliwia przynoszenia godziwych zysków. Po zakupie urządzenia jedynym kosztem eksploatacji byłaby elektryczność, a na tej firma farmaceutyczna nie zarobi.
Sprawę ułatwia znikome zrozumienie zjawisk elektromagnetycznych. Lekarze niby mają fizykę na studiach, ale traktują ten przedmiot jak zło konieczne, trzeba zdać a później zapomnieć.

Podam przykład zwyczajnych magnesów. Przyłożone do ciała, kojarzą się z jakimś cudem, nie wiadomo o co chodzi. A sprawa jest prosta.
W każdym podręczniku fizyki znajduje się rysunek ukazujący działanie siły Lorentza - kiedy ładunek elektryczny porusza się prostopadle do linii sił pola magnetycznego, zaczyna zataczać się ruchem wirowym. Krew płynie prostopadle do pola magnesu, a przecież składa się z cząsteczek posiadających ładunki elektryczne. Jeśli nie do końca wiadomo co się wtedy dzieje, to tylko wynik trudności w obserwacji zachowania się pojedynczych cząsteczek. Lecz w efekcie działania pola magnetycznego prostopadłego do ruchu można zaobserwować zmiany napięcia powierzchniowego cieczy, czyli polepsza się ukrwienie, a to z kolei aktywuje siły organizmu. Dokładnie to samo zjawisko istnieje w magnetyzerach paliwa (mniejsze napięcie powierzchniowe to mniejsze kropelki paliwa w cylindrze silnika, to z kolei oznacza szybsze spalanie, a szybsze spalanie to większa sprawność w związku z mniejszymi stratami termicznymi), oraz magnetyzerach wody (mniejsze napięcie powierzchniowe wody to rozpuszczanie się osadów). Co przed chwilą napisałem jest podstawą magnetohydrodynamiki, czyli dziedziny zajmującej się wpływem pól magnetycznych na ciecze i gazy.
Oczywiście można zastosować zmieniające się pola magnetyczne, wtedy ruch substancji nie jest konieczny do działania siły Lorentza i jej wpływu na komórki.

Jeśli zwykłe pola magnetyczne przerastają lekarzy i biologów, to jeszcze większy problem mają z elektromagnetyzmem. Współczesna medycyna oraz biologia ciągle opierają się na archaicznych XIX-wiecznych modelach ukazujących reakcje chemiczne. Choć już od dawna wiadomo, że każda cząsteczka i substancja wytwarza oraz reaguje na pola elektromagnetyczne. To zjawisko jest używane przez astronomów do badania składu chemicznego gwiazd i typowania planet z warunkami umożliwiającymi życie.
Zwykły kryształ emituje i pochłania różne częstotliwości, a te mogą korelować z częstotliwościami substancji obecnych w organizmie, przyspieszając lub spowalniając reakcje chemiczne. Ale jak dotąd uzdrawianie przy pomocy kryształów pozostaje domeną medycyny alternatywnej, gdyż żaden szanujący się naukowiec nie odważyłby się na przeprowadzenie takich badań, choć jak widać żadna to magia, można wytłumaczyć w obecnym stanie wiedzy. Brak badań uniemożliwia zweryfikowanie skuteczności metody.
(Zaraz wyskoczy niczym Filip z konopi jakiś fizyk i zacznie bredzić o oddziaływaniach termicznych fali)

Podobnie jest z bioenergoterapią. Ciało człowieka wytwarza fale elektromagnetyczne i reaguje na nie. Odkryto również, że komórki mogą się porozumiewać przy pomocy tzw. biofotonów (słabych impulsów światła w zakresie ultrafioletu), wpływając na intensywność reakcji chemicznych innych komórek. Oczywiście ręce bioenergoterapeuty też posiadają komórki, więc wytwarzają biofotony.
Nie twierdzę, że bioenergoterapia działa lub nie działa (być może te biofotony nie wytworzą żadnego mierzalnego efektu biologicznego), ale brak badań nad tym zjawiskiem świadczy tylko o ignorancji naukowców, nie chcę tu podejrzewać spisku firm farmaceutycznych.
Oczywiście wśród bioenergoterapeutów też są oszuści, chyba jedyną możliwością weryfikacji w Polsce jest posiadanie dyplomu zawodowego wydanego przez Izbę Rzemieślniczą. W Polsce do wykonywania zawodu radiestety lub bioenergoterapeuty uprawnia posiadanie uprawnień zawodowych, wydanych po egzaminie przeprowadzonym przy Izbach Rzemieślniczych, a przynajmniej do niedawna tak było (o ile żaden nawiedzony ignorant uważający siebie za naukowca tego nie zmienił).

Brak komentarzy: