poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Testy magnetyzerów paliwa

Skoro już o obniżaniu zużycia paliwa mowa, to testowałem ostatnio magnetyzery Multimag. Obok Maksorów i amerykańskich Magnetizerów mają dobre opinie, więc postanowiłem sam sprawdzić. Może to kryptoreklama, ale nie bez powodu wymieniam tych producentów, gdyż istnieje mnóstwo garażowych firm, które wytwarzają niedziałające magnetyzery.

Zasada działania magnetyzera jest prosta. Wytwarza pole magnetyczne, prostopadłe do kierunku przepływu paliwa. Paliwo składa się z cząsteczek, które posiadają ładunki elektryczne, czyli będzie działać na nie siła Lorentza. Cząsteczki w paliwie zaczynają wtedy wirować, są mniej "sklejone", co powoduje zmniejszenie się napięcia powierzchniowego cieczy, a to oznacza mniejsze kropelki rozpylane w cylindrach, które szybciej i dokładniej się spalają, więc wzrasta sprawność silnika. Podobno ma to powodować zmniejszenie toksyczności spalin, zwiększenie momentu obrotowego i co za tym idzie obniżenie zużycia paliwa. Teoretycznie wszystko się zgadza z aktualnym rozumieniem praw fizyki, ale czy w praktyce występują zauważalne różnice?

Producenci na swoich stronach o tym nie wspominają, ale skoro wiadomo o jakie zjawisko chodzi, to wyjaśniło się, dlaczego jedne magnetyzery mogą działać a inne nie. Otóż kluczowy jest równoległy przebieg linii sił pola magnetycznego, dlatego te magnesy mają tak nietypowy kształt. W przypadku zwykłych magnesów neodymowych linie sił pola magnetycznego są rozproszone, tylko niewielka ich część jest prostopadła do kierunku ruchu cieczy, dlatego podróbki magnetyzerów gorzej działają albo i wcale.
Wielka mi zagadka. Cóż, mam taką wredną cechę, że rozgryzę zasadę działania każdego urządzenia.

Częstym błędem "sceptyków", poza badaniem niedziałających magnetyzerów (po co przepłacać, skoro i tak nie działa?), jest pomiar zużycia paliwa na hamowni. Oczywiście się nie zmieni. Tylko moment obrotowy i moc są większe, przy tym samym zużyciu samochód szybciej jedzie, stąd bierze się oszczędność paliwa. Jeszcze nie widziałem "sceptyka", który zmierzyłby poziom emisji spalin (dotyczy to sławnego artykułu w "Auto Świecie" oraz odcinka programu "Pogromcy Mitów", w tym pierwszym wskazówka o braku żelaza w paliwie świadczy o kompletnej nieznajomości jednego z podstawowych praw fizyki, a jest ich raptem siedem).
Magnetyzer został zamontowany w dwuletniej Toyocie Yaris z benzynowym silnikiem 1.33l 101KM (istnieje też wersja 98KM, ze względu na niemieckie przepisy czy stawki ubezpieczeniowe), podobnej do tej z fotografii powyżej (pochodzi ze strony Toyoty, to nie mój samochód ani nie mój dom, nie udzielam pożyczek ani nie mam nieznanych sobie krewnych). Poniżej fotografie z montażu:
Mam nadzieję, że czegoś nie pomyliłem, szczególnie z magnetyzerem paliwa - jest na rurce z napisem "Fuel to TG [EPDM] Do not kink", może to ta (EPDM to terpolimer etylenowo-propylenowo-dienowy, nie wiem co znaczy skrót TG), tam jest wiele gumowych rurek, tylko jedna widoczna z napisem fuel (ang. paliwo). Według zaleceń producenta magnetyzer paliwa (czarno-czerwony) powinien być zamontowany kilka cm. od listwy wtryskowej, tutaj ze względu na ułożenie rurki jest kilkanaście cm. Drugi z magnetyzerów (niebiesko-czerwony) służy do jonizacji powietrza, powinien być zainstalowany raczej za filtrem, ale ze względu na brak miejsca jest przed.

Po jakimś miesiącu została pokonana w obydwie strony trasa ok. 1100km z Radomia (Polska) do Strunjan (Słowenia), poprzez Słowację i Austrię. Teren częściowo górzysty, większość dróg to autostrady i drogi ekspresowe. Klimatyzacja włączona na połowie trasy, radio, światła, dwie osoby z bagażem.
Prędkość jazdy wynosiła ok. 86km/h, co wydaje się nieco za mało, silnik miał zbyt niskie obroty (ok. 2'100-2'500obr./min.) i był problem z podjazdem na niewielkie wzniesienia. Aby utrzymać prędkość pod górkę trzeba było włączać niższe biegi i wchodzić na wysokie obroty (5'000-6'000 obr./min.), z kolei podczas zjazdu z górki chciał się rozpędzać nawet na niższych biegach i ze zdjętą nogą z pedału gazu, więc musiałem go przyhamowywać.
Samochód sam chciał mi się rozpędzić do optymalnej prędkości (95-105km/h) i tak już pozostać, wtedy kolejne wzniesienia nie stanowiłyby problemu. To z pewnością nie była nazbyt ekonomiczna jazda, ale trzeba było się dostosować do drugiego samochodu - terenówki z dieslem (czyli zupełnie inna charakterystyka silnika i prowadzenia).

Średnie zużycie benzyny na całej trasie wyniosło 4,6l/100km w każdą stronę (czyli 1/3 kosztów przejazdu stanowiły winiety). Pod koniec trasy, po przyspieszeniu do 95km/h, wskazania spadły do 4,5l/100km. Wcześniej podczas spokojnej jazdy pozamiejskiej zużywał mi nie mniej niż 5,4l/100km, tylko raz udało mi się zejść do 4,9l/100km (jechałem za ciężarówką). Wkrótce sprawdzę na tej trasie co zazwyczaj jeżdżę i jak coś będzie nie tak, to dam znać.
Dla porównania oficjalne dane katalogowe: średnio 5,3l/100km, miasto 6,6l/100km, poza miastem 4,6l/100km.

Nie badałem poziomu emisji spalin przed i po założeniu magnetyzera, nie mam znajomego diagnosty. Z czasopism wynika, że magnetyzery były używane w sporcie i tuningu samochodowym, gdyż umożliwiały zachowanie norm emisji spalin po wymontowaniu katalizatora.

Jeśli magnetyzery faktycznie działają, to często pojawia się pytanie - dlaczego producenci nie stosują? Odpowiedź jest prosta. Powszechna nieznajomość zjawisk fizykalnych sprawia, że magnetyzery wywołują kontrowersje, więc producent nie chce się ośmieszyć. Zwiększenie trwałości silnika (usuwanie nagaru) i katalizatora obniża zyski z późniejszego serwisu, a samochód ma się psuć po wygaśnięciu gwarancji (wiem o Lexsusie z magnetyzerem, przebiegiem ponad 300'000km i ciągle fabrycznym katalizatorem). Jest też kwestia patentów, producenci samochodów i najwięksi dostawcy ich nie mają, więc wynalazek jest poza ich kontrolą i udają, że go nie ma. A obniżenie katalogowego zużycia paliwa niewiele daje, bo wiadomo ile ma ono wspólnego z rzeczywistością.

-----
Cz.2

niedziela, 28 sierpnia 2011

Ecodriving

Naczytałem się bzdur dotyczących ekonomicznej jazdy samochodem, więc opowiem jak to jest.

Najważniejsze zasady, to dynamicznie przyspieszać (na możliwie najniższym biegu), później utrzymywać stałą prędkość (w mieście 50km/h na prawie dowolnym, a poza miastem 90-100km/h na najwyższym biegu) oraz jak najrzadziej używać hamulców. I tyle.

Już wyjaśniam dlaczego. Kiedyś kursy na prawo jazdy zawierały zasady działania mechanizmów samochodu. Nie bez powodu, z żadnego wytworu techniki nie da się optymalnie korzystać bez zrozumienia go.

Każdy silnik (niezależnie od konstrukcji i zasady działania, w tym spalinowy i elektryczny) posiada najwyższą sprawność energetyczną pomiędzy obrotami odpowiadającymi maksymalnemu momentowi i maksymalnej mocy (w benzynowym to będzie ok. 3'000-6'000obr./min., w Diesla mniej, szczegóły są w specyfikacji i instrukcji obsługi dla danego pojazdu). Przyspieszanie powinno odbywać się w tym zakresie obrotów. Przy przyspieszaniu z niższych obrotów sprawność silnika będzie znacznie niższa, czyli zużyje więcej paliwa.

Z kolei dynamiczne przyspieszanie wiąże się właściwością każdego silnika, czyli stratami (głównie cieplnymi). Przy łagodnym przyspieszaniu samochodu komputer pokładowy wskaże oczywiście niższe chwilowe zużycie paliwa, ale to iluzja, gdyż samo przyspieszanie potrwa znacznie dłużej, więc ostateczne zużycie paliwa będzie większe.
Może wytłumaczę to na przykładzie czajnika elektrycznego. Są dwa podobne czajniki elektryczne, jeden z grzałką 500W, drugi 2'000W. Więc ten drugi pobierze większą moc, ale paradoksalnie zużyje mniej energii (energia[J]=moc[W]*czas[s]), gdyż szybciej zagotuje wodę, dlatego rachunek za prąd będzie mniejszy. Z obydwu podobnych czajników energia będzie ulatywać wraz z ciepłem z podobną szybkością, dlatego szybsze zagotowanie to krócej trwające straty ciepła. Kupując czajnik elektryczny najlepiej wybrać ten o większej mocy lub mniejszej objętości, będzie tańszy w eksploatacji. To podstawy fizyki.

Dlatego też silnik spalinowy o większej pojemności skokowej lub większej ilości cylindrów ma wyższe zużycie paliwa - większa powierzchnia cylindrów to wyższe straty ciepła.

Natomiast jazda ze stałą prędkością. Na samochód działają opory toczenia i powietrza, do przezwyciężenia ich potrzebna jest energia. Szczytowa sprawność energetyczna każdego silnika następuje przy obrotach odpowiadających maksymalnemu momentowi obrotowemu, czyli w przypadku silnika benzynowego będzie to ok. 3'000(+/-500)obr./min. Takie też obroty należy utrzymywać jadąc ze stałą prędkością.
Inżynierowie konstruujący samochody oczywiście o tym wiedzą, więc tak dobierają przełożenia, aby te obroty odpowiadały prędkości ok. 90-110km/h, powyżej i poniżej niej zużycie paliwa rośnie. Samochód jadący ze stałą prędkością 70-80km/h zużyje więcej paliwa niż kiedy by jechał 100km/h (!).
Ciekawie jest to rozwiązane w samochodach z automatyczną bezstopniową skrzynią biegów - po ruszeniu wskazówka obrotomierza osiąga wartość 3'000 i dalej nie drgnie, zmiana prędkości samochodu odbywa się poprzez płynną zmianę przełożenia skrzyni biegów.
Jest jeden przypadek, kiedy niższe obroty oznaczają niższe zużycie paliwa. Jest to jazda ze stałą, niewielką prędkością (konkretnie to 50-60km/h). Opory toczenia są małe, minimalny jest też opór powietrza, więc do utrzymania prędkości potrzeba niewielkiej energii. A im wyższe obroty, tym większe straty w silniku na tarcie, w tym przypadku przewyższające energię potrzebną na podtrzymanie jazdy. Konstruktorzy też to przewidzieli, można jechać ze stałą prędkością 50km/h przy obrotach rzędu 1'200-1'500obr./min., zużycie paliwa będzie minimalne, ale też nie ma mowy o sprawnym przyspieszaniu. Przydaje się to na obwodnicach miast z ograniczeniem prędkości, ale w zasadzie tylko tam, w typowym ruchu miejskim nie ma zastosowania.

Co do hamowania. Hamowanie to zmiana energii kinetycznej pojazdu w energię cieplną, czyli strata energii, a więc strata paliwa z którego ta energia pochodzi.
Lepiej przewidywać sytuację na drodze i zawczasu zdjąć nogę z pedału gazu. Wtedy też komputer sterujący silnikiem odetnie dopływ paliwa, samochód łagodnie zwolni bez marnotrawienia energii paliwa. Da się wyczuć dany samochód i rzadziej używać hamulców. Zasada jest taka, że hamulce służą do zatrzymywania samochodu, nie do zmniejszania prędkości (chyba, że sytuacja na drodze wymusi ich użycie).
Nieco inna sytuacja jest w niektórych samochodach hybrydowych, te potrafią odzyskiwać część energii podczas hamowania. Ale zasada użycia hamulców pozostaje bez zmian.

Kwestia prędkości. Jak wspominałem, najbardziej efektywna prędkość podróżna leży w granicach 90-110km/h, wolniejsza jazda zwiększa zużycie paliwa. Nieoptymalne pod tym względem są prędkości 60-90km/h i powyżej 110km./h.
W mieście oczywiście należy jeździć nieco wolniej. W miastach też występuje paradoksalna sytuacja, gdyż jadąc z prędkością powyżej 50-60km/h wcale nie skraca się czasu przejazdu. Gdyby zaoszczędziło się teoretycznie 10 minut, to i tak minimum 5 minut z tego pójdzie na stanie na światłach, więc nie ma sensu (faktyczne różnice czasu przejazdu są rzędu pojedynczych %, szybszą jazdą trudno zwiększyć średnią prędkość przejazdu z powodu niewielkich odległości). Wyższa prędkość utrudnia włączanie się innych uczestników ruchu, są wyraźnie większe straty paliwa na przyspieszanie i hamowanie, trudno też zatrzymać się w porę przed sygnalizacją świetlną.
Jak ktoś nie wierzy może sam sprawdzić, jadąc tą samą miejską trasą jak zwykle i z przepisową prędkością, a także jakie będą różnice zużycia paliwa. Chociaż może to być trochę uciążliwe z powodu stylu jazdy innych kierowców - wszyscy będą wyprzedzać, by następnie można ich było spotkać przy kolejnych światłach. Szczególnie komiczny jest widok, kiedy dojeżdża się do skrzyżowania na którym pali się czerwone światło, więc zdejmuje się nogę z pedału gazu aby samochód zwolnił, po co marnować klocki hamulcowe - wtedy zawsze znajdzie się ktoś kto wyprzedza, by sekundę lub dwie później ostro hamować przed sygnalizatorem. Albo te manewry wyprzedzania 20m przed planowanym skrętem w prawo (ile się zyskuje? sekundę?). A później Polacy jadą za granicę i nie rozumieją, czemu tamtejsza policja się ich czepia.

Teraz o jeździe w górach. Oczywiście najlepiej się rozpędzać jadąc z górki, by później wykorzystać to podczas kolejnego podjazdu. Szczególnie w górach należy unikać używania hamulców, bo rychło się okaże, że już ich nie ma (klocki się zużyją albo płyn hamulcowy zagotuje). Jeżeli podczas jazdy z górki samochód sam zbytnio przyspiesza to oznacza, że lepiej wrzucić niższy bieg. Podczas podjazdu pod górkę obroty silnika powinny być utrzymywane w zakresie maksymalnego momentu, bo tu szczególnie widać różnicę - przy innych obrotach samochód bardziej słabnie, a zużycie paliwa rośnie.

To byłoby na tyle. Ważny jest też stan techniczny samochodu (np. filtry) oraz ciśnienie w oponach. Nie powinno być zbyt niskie, za to może być lekko podwyższone (mniejsze opory toczenia, ale to zależy od stanu dróg - zużycie paliwa nieznacznie maleje, rośnie zużycie amortyzatorów) .
Otwarte szyby i bagażnik dachowy zwiększają zużycie paliwa w trasie z powodu większego oporu powietrza, w mieście to bez znaczenia. Podczas jazdy poza miastem można trzymać się z tyłu innego samochodu (nawet 50-100m), to potrafi wyraźnie obniżyć spalanie. Ale trzeba ciągle obserwować ten samochód i zawczasu zwalniać, chwila nieuwagi może być niebezpieczna. Drugą niebezpieczną sytuacją będzie omijanie przez ów samochód jakiejś przeszkody, można zawczasu nie wyhamować, a z przeciwka coś będzie nadjeżdżało. Należy pamiętać o takiej możliwości.
Natomiast nie ma większego sensu jazda na luzie (bez wrzuconego biegu), średnie zużycie paliwa nie zmniejszy się (na luzie samochód zwalnia, więc trzeba nim czasami przyspieszać, co nie jest ekonomiczne), za to potrafi być niebezpieczna.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Zeitgeist: Moving Forvard

Kolejny film Projektu Venus i Ruchu Zeitgeist, rozwiewający iluzję istnienia demokracji i wolności:

Ciekawe, kiedy pojawią się filmy ukazujące jaki naprawdę był Kaddafi. Zazwyczaj, kiedy w mediach jest mowa o "reżimie", "bojownikach o wolność" i "wprowadzaniu demokracji" oznacza to, że jakiś przywódca nie che oddać za bezcen bogactw naturalnych swojego kraju międzynarodowym korporacjom.

sobota, 20 sierpnia 2011

Rozwianie mitów dotyczących powstawania wynalazków

Spotkałem się z paroma opiniami, że wynalazki powstają w celu ułatwienia pracy ludzi lub w wyniku walki o przetrwanie, więc zaprzestanie przymuszania ludzi do pracy spowoduje zatrzymanie rozwoju. To całkowicie błędne rozumowanie, jest zupełnie przeciwnie.

Ktoś, kto ciężko pracuje, raczej nie wynajdzie sposobu ułatwienia sobie pracy. Po pierwsze dlatego, że nie jest wynalazcą, konstruktorem, tylko zwykłym wyrobnikiem. Wykonuje daną czynność w sposób, w jaki został tego nauczony, jak robili jego ojcowie, dziadowie i jak będą wykonywać potomkowie, jak mu szef każe. Natomiast tworzenie wynalazków zawsze wymaga zdobycia wiedzy technicznej i umiejętności zastosowania jej w praktyce, a także kreatywnego myślenia. Gdyby jednak wynalazł coś, co ułatwia mu pracę, to w gospodarce kapitałowej nigdy w życiu do tego by się nie przyznał. Nawet prosty robotnik nie jest na tyle głupi, by pójść do szefa i mu powiedzieć: "moją pracę łatwo zautomatyzować, wtedy będzie można mnie zwolnić". Gospodarka kapitałowa ma raczej tendencję do mnożenia bezsensownej pracy, jak ktoś nie ma nic do roboty albo mu się nie chce to udaje, że coś robi, aby zatrzymać pracę i źródło dochodu. To jedno wielkie pozoranctwo.
Teraz z zewnątrz przychodzi jakiś wynalazca i widzi, że ową pracę można ułatwić, wykonać mniejszym nakładem sił i czasu. Pracownicy najchętniej by go rozszarpali za coś takiego.

Drugim mitem jest rozwój techniki podczas wojen. Może i były takie przypadki, ale nie przypominam sobie, aby żołnierz kryjący się w okopie przed ostrzałem wroga w wyrachowany sposób wymyślił nową broń, przechylającą szalę zwycięstwa. Nawet jakby wymyślił, to i tak nie miałby komu o tym powiedzieć, gdyż jego bezpośredni przełożony to człowiek z dolnych szczebli wojskowej hierarchii i nie doceniłby pomysłu, raczej kazałby mu szorować kible za próbę wymigania się od biegania z karabinem.
Nawet na samym szczycie wojskowych władz są przecież żołnierze, nie intelektualiści. Podczas I Wojny Światowej Wielka Brytania wysłała na front również inżynierów i naukowców. Niemcy dysponowały nową straszliwą bronią, czyli łodziami podwodnymi, przed którymi okręty wojenne były bezradne. Zebrała się Admiralicja i szukała sposobu na zaradzenie problemowi. Najlepsze co wymyślili, to wysyłanie kowali łodziami motorowymi, by walili młotami w wystające peryskopy łodzi podwodnych. Wtedy taka oślepiona łódź podwodna nie będzie mogła dokonać ataku torpedowego, a gdyby się wynurzyła to łatwo ją zaatakować w konwencjonalny sposób. Na szczęście nie wszyscy naukowcy byli na froncie, niektórym nie pozwalał na to podeszły wiek, więc zaproponowali lepsze rozwiązania. Od tego czasu nie wysyła się inżynierów do walki na froncie, czyli nie są zmuszani do kombinowania w celu przeżycia. Nawet jak swoi przegrają, to i tak inżynierowie znajdą pracę u zwycięzcy, jak to się stało z konstruktorami z hitlerowskich Niemiec.
Teraz może wyjaśnię, dlaczego wojenne wynalazki nie są zbyt innowacyjne. Tworzą je ludzie z hierarchii naukowej, a aby piąć się po jej szczeblach jednak wymagany jest pewien konformizm, schematyczność. Naukowiec musi być "poważny", błędy mogą zniszczyć jego karierę. Jednak ci ludzie dysponują sporą wiedzą, więc mogą zaadoptować znane już sobie rozwiązania do nowych wojennych warunków. Charakterystyczną cechą naukowców jest niechęć do ryzyka i zabieranie się za rzeczy, które muszą się udać (czasami jednak nie chcą się udać, jak leczenie nowotworów, sztuczna inteligencja i pozyskiwanie energii z syntezy jądrowej, ale dla naukowców to nawet lepiej, bo mają zapewnione posady na dłuższy czas, gdyby znaleźli rozwiązanie wtedy musieliby poszukać sobie nowej dziedziny badań, często gorzej płatnej).
Zdarzają się innowacyjne wynalazki wojskowe, ale powstają one w czasie pokoju. Po prostu ktoś ma pomysł i prezentuje go wojsku, wojsko stwierdza przydatność i utajnia wynalazek. Ale to rzadkość, większość techniki trafia do wojska z powodu dawania łapówek komu trzeba przez producentów.

Prawdziwie innowacyjne wynalazki z reguły są tworzone przez pasjonatów. Dlaczego to robią, tego nikt nie wie, nawet oni sami. To takie hobby, jak zbieranie znaczków czy budowanie modeli.
Wynalazki powstają na dwa sposoby. Pierwszy to olśnienie - wynalazca widząc coś stwierdza, że można to zrobić lepiej, inaczej, albo zaadoptować rozwiązanie w innej dziedzinie. Drugi - jakieś przeczucie, że można coś zrobić, chociaż nikomu wcześniej się to nie udawało. Ten drugi sposób jest bardzo rzadki u naukowców, gdyż wymaga nakładu pracy bez gwarancji powodzenia. Można stracić czas, pieniądze (w dodatku własne, nikt inny nie sfinansuje czegoś tak ryzykownego), a w razie porażki narazić się na śmieszność.

Kiedy już powstanie wynalazek, dopiero wtedy zaczynają się schody. W najlepszym przypadku absolutnie nikogo to nie będzie obchodzić, w najgorszym można narazić się na agresję.
Przemysł jest zainteresowany tylko wtedy, kiedy wynalazek dotyczy zmniejszenia kosztów produkcji. Jeśli jednak to zupełnie nowy produkt, wtedy wszyscy zatrzaskują drzwi. Nikt nie lubi rewolucji na rynku, wszyscy zadowalają się własnym kawałkiem tortu, rzeczami banalnymi i powszechnie znanymi, które się dobrze się sprzedają. Czegoś nowego klienci nie znają, to oznacza ogromne nakłady na promocję bez pewności powodzenia (np. tablety są w sprzedaży przynajmniej od połowy lat dziewięćdziesiątych, ale dopiero teraz Apple się udało odnieść sukces, gdy wszyscy się oswoili z ideą). Nowy produkt może również zagrozić już istniejącej produkcji, a jej uruchomienie wiązało się z kosztami, które muszą się zwrócić.

Wynalazcy też mają dosyć idealistyczne podejście, ich pomysł musi być perfekcyjnie dopracowany, a to nie na rękę przemysłowi. Otóż produkt ma być tak zaprojektowany, aby się zużywał lub psuł bez możliwości naprawy, lub generował zyski z późniejszego serwisu (np. samochody, profesjonalny sprzęt) czy materiałów eksploatacyjnych (aparaty fotograficzne produkowano by sprzedawać do nich klisze, konsole do gier produkuje się by sprzedawać gry, drukarki produkuje się by sprzedawać tusze itd.). Dopracowany produkt to też trudność w jego zastąpieniu czymś pozornie "nowszym", a więc nakręcania sprzedaży pomimo sprawności starszego modelu.

Czasem jednak wynalazcy są uparci i zakładają własne firmy. Jeśli pomysł ma jakieś szanse, taka firma zostaje zakupiona przez wielką korporację. To nie korporacje z ich niebotycznym budżetem tworzą innowacje, one po prostu masowo kupują małe firmy tworzone przez garażowych wynalazców. Czasem po to, by zamknąć swoją potencjalną konkurencję, czasem by wprowadzić nowy produkt. Takich zakupów korporacja dokonuje dziesiątki rocznie, jeśli jeden na sto pomysłów odniesie rynkowy sukces to się opłaci.

---dodane---
Może opowiem jak to było z moimi pomysłami opisanymi na tym blogu. Nie motywował mnie strach ani chciwość.
W przypadku napędu elektromagnetycznego maszyn latających kierowało mnie przeczucie, że jednak da się wykorzystać pola elektromagnetyczne, chociaż zupełnie nic na to nie wskazywało. Po prostu interesuję się radiem, więc fale radiowe wydają mi się ważne, a stosowane współcześnie napędy mechaniczne (w tym rakietowy) są takie jakieś nieeleganckie. W poszukiwaniu jakichkolwiek wskazówek latami przeszukiwałem wszelką dostępną literaturę, od czasów starożytnych po współczesne, także literaturę science-fiction. Bardziej to zaszkodziło niż pomogło, zazwyczaj sprowadzało na manowce. Aż w końcu udało się znaleźć rozwiązanie.
Z kolei urządzenia do komunikacji wiązały się z ograniczeniami fal radiowych. Szukałem czegoś więcej, jakiegoś zjawiska umożliwiającego komunikację na dowolną odległość. Nie przyjmowałem do wiadomości, że to nigdy nie będzie możliwe. Aż natknąłem się na książki o radiestezji, natrafiłem na ślady opisów tych fal.
Tak mi się jakoś wydawało, że byłoby dziwne, gdyby Wszechświat miał niemożliwe do pokonania bariery w podróżach i komunikacji z odległymi gwiazdami, by była jakaś granica rozwoju techniki do której właśnie dochodzimy i nie dałoby się jej obejść.

piątek, 19 sierpnia 2011

No to koniec świata

Ostatnio modne jest wieszczenie końca świata, więc i ja się przyłączam :p
Mam informację z kilku niezależnych źródeł (poczynając od jasnowidzów, poprzez proroków, skończywszy na matematykach), że kryzys ekonomiczny będzie się pogłębiał, jeszcze kilka wzlotów i padnie. Pieniądze będą warte mniej niż papier na którym zostały wydrukowane (co akurat niekoniecznie jest złą wiadomością dla spłacających kredyt mieszkaniowy). Niestety, rządy będą starały się kurczowo trzymać dawnego systemu, co jeszcze pogłębi problem, wybuchną zamieszki a nawet wojny. Ludzkość może nie przetrwać, a jak przetrwa to wprowadzi gospodarkę opartą na zasobach, bez pieniędzy.

Ale nawet bez tak pesymistycznego scenariusza łatwo można przewidzieć kierunki rozwoju wydarzeń w przyszłości. Zbliżają się wybory, więc może opowiem co bym zrobił gdybym kandydował i wygrał. Tak się składa, że niezależnie od przewidywanego scenariusza przyszłych wydarzeń działania byłyby podobne, bo nie ma innego wyjścia.

Po pierwsze - dostarczenie ludziom żywności i wody. Bez tego nikt nie przeżyje, a zmuszanie ludzi do walki o byt jest po prostu sadyzmem.
Tak się składa, że na świecie jest nadprodukcja żywności. Prawidła ekonomii powinny sprawić, że żywność będzie tanieć i stanie się coraz bardziej dostępna. Niestety tak się nie dzieje, w dodatku za sprawą interwencji rządów. Otóż żadna gałąź przemysłu nie może sobie pozwolić na obniżki cen, bo to grozi bankructwem i kłopotami dla całej gospodarki, więc ceny powinny być stabilne lub mieć tendencję zwyżkową. Dlatego aby ograniczyć produkcję żywności i utrzymać ceny, Unia Europejska oraz Stany Zjednoczone dopłacają rolnikom. A jak za dużo wyprodukują żywności, to jest ona skupowana i niszczona. Efekt uboczny tego jest taki, że część ludzi na świecie żyjących poniżej granicy ubóstwa przymiera głodem, nie stać ich na jedzenie. Żadne bajki o modyfikacjach genetycznych roślin likwidujących głód na świecie nie pomogą, ich po prostu nie stać. Ta grupa będzie się powiększać.
Czyli przydzielanie ludziom podstawowych racji żywnościowych nie stanowiłoby obciążenia finansowego dla rządu, ten dalej płaciłby rolnikom jak płaci, tylko za produkty, a nie za brak produktów.

Teraz kwestia wody. Jak wiadomo ciągle drożeje, pomimo wypompowywania jej z tej samej dziury w ziemi. Jeśli wodociągi są komunalne, to najwyraźniej ukryty podatek, który wszyscy muszą płacić. Jeszcze gorzej kiedy wodociągi są prywatne, wtedy nic nie powstrzyma niebotycznego wzrostu cen, ten zawsze następuje. Co rusz jakiś upośledzony (lub chciwy na łapówki) polityk wyskakuje z propozycją prywatyzacji wodociągów - łapy precz od wody!, niech sobie robią biznes gdzie indziej zamiast okradać bezbronnych ludzi. Przewiduje się, że woda będzie towarem deficytowym, co oznacza ogromne zyski, większe od ropy. Gdyby wodociągi zostały sprywatyzowane to oczywiście nikt nie wpadnie na oczywisty pomysł, że wodę pitną można otrzymywać z odsalania wody morskiej lub chociażby skraplania pary wodnej zawartej w powietrzu.
Z drugiej strony też nie można ludziom dawać nieograniczonego darmowego dostępu do wody, za dużo by się marnowało. Wyjściem z sytuacji są wodociągi komunalne oraz określony przydział wody na mieszkańca (np. przydział dzienny, sumujący się w ciągu miesiąca - po przekroczeniu limitu następnego dnia znowu będzie woda). Gdy ktoś przekroczy przydział będzie płacić. Za to najbiedniejsi nie umrą z pragnienia, ani nie będą zmuszani kraść wody.

Z elektrycznością podobnie jak z wodą - przydział i opłaty po jego przekroczeniu. Ostatnio z powodu katastrofy elektrowni atomowej w Fukushimie rządy stały się przychylne odnawialnym źródłom energii (wiatrowa, słoneczne, geotermalna, wodna). I za żadne skarby nie prywatyzować tego!

Teraz kwestia mieszkań. Tu się robi ciekawie.
Ich budowa jest kosztowna ale zastanawiało mnie, czy poziom cen utrzymywany jest celowo. Czyli, czy nie może być jakiś technologii taniego budowania. Może jakieś elementy ze styropianu, składane ze sobą niczym klocki, później cement wlewany w otwory. Albo jakieś gotowe całe elementy konstrukcyjne z innych materiałów, które po prostu się zestawia ze sobą, skręca lub skleja. Wtedy postawienie domku trwałoby kilka dni. Dla zmniejszenia kosztów domki byłyby łączone w kompleksy mieszkalne. Jedna fabryka elementów konstrukcyjnych mogłaby zaspokoić zapotrzebowanie całego kraju, lub wręcz kontynentu. Masowa produkcja to minimalna cena. Takie domki można byłoby przydzielać każdemu chętnemu pod warunkiem, że nie ma już prywatnego mieszkania (np. w promieniu 20km). Po śmierci domki wracałyby do puli mieszkań, z pierwszeństwem przydzielenia członkom rodziny zmarłego.
Na wszelki wypadek domki byłyby zestawiane w niemal samowystarczalne osiedla, ze szkołami, uczelnią wyższą dysponującą laboratoriami, biblioteką-bazą danych, ośrodkami kulturalnymi, szpitalem. Po latach, gdy inne domy w okolicy byłyby wyburzane, te osiedla przekształciłyby się w miasteczka.
Firmy budowlane zapewne by to wkurzyło, gdyż zostałby im tylko rynek luksusowych apartamentów dla bogaczy. Ale trudno, taki jest biznes - producenci dorożek też musieli zmienić branżę po wynalezieniu samochodu.

Wbrew pozorom takie rozdawnictwo mogłoby się okazać korzystne finansowo, oczywiście jeśli pieniądze by przetrwały kryzys:
  • Znacznie zmniejszyłaby się przestępczość, bo każdy miałby zapewnione podstawowe warunki bytowe. Wtedy też przestępcy nie mieliby żadnego wytłumaczenia, sądy nie musiałyby bawić się w ustalanie okoliczności łagodzących.
  • Brak powstawania slumsów i aktywizacja ludzi z marginesu społecznego. Najgorsze co można zrobić, to skreślać ludzi i spychać ich do dzielnic biedy, skąd już się nie wydostaną. W Warszawie na jednym osiedlu znacznie zmniejszono agresję i przestępczość wśród młodzieży, po prostu urządzając im klub sportowy.
  • Rozwiązanie problemów systemu emerytalnego - emerytury byłyby niepotrzebne! Emeryt zawsze dostaje zbyt niską emeryturę, ledwo starcza na opłacenie rachunków, żywność i lekarstwa. W prezentowanym systemie emerytury nie musiałyby być wypłacane, bo emeryci mieliby zapewniony byt. Nie jakieś pokoiki w domu starców, ale własne mieszkania. Składki emerytalne byłyby niepotrzebne, a jak ktoś sobie by coś odłożył na starość, miałby na własne wydatki. Gdyby jednak nie odłożył, to też by spokojnie żył, tylko nie miałby z czego robić zakupów i jeździć na wczasy.
Ostatni podpunkt pokazuje, skąd wziąć finanse na te domy - ludzie byliby pozbawieni obciążenia w postaci składek na system emerytalny. Nawet można byłoby minimalnie podnieść podatki, i tak sumaryczne opłaty ponoszone przez obywatela na rzecz państwa byłyby niższe. Przy okazji rozwiązany byłby zasadniczy problem systemu emerytalnego - wzrastająca średnia długość życia. W dodatku trwają badania nad procesami starzenia, to tylko kwestia czasu jak życie ludzkie będzie mogło być kilkukrotnie dłuższe niż dotychczas. Żaden klasyczny system emerytalny tego nie przetrzyma.
Choć jak znam życie, przy budowie tych osiedli takie byłyby przekręty, że głowa mała, wcale by tanio nie wyszło. Może Chiny, Rosja, Białoruś lub Arabia Saudyjska podchwycą pomysł? Tam jak władza każe to trzeba wykonać, nie ma marudzenia.

Ostatnio w Zjednoczonych Emiratach Arabskich powstaje prototyp takiego miasta przyszłości, ale zapewne przeznaczonego dla najbogatszych:

Ma pomieścić 50 tysięcy mieszkańców, dodatkowo 40 tysięcy dojeżdżających do pracy. Brak samochodów z napędem spalinowym. Całość energii będzie pochodzić ze źródeł odnawialnych, a woda odsalana. Koszt budowy to bagatela 20 miliardów dolarów, ale pieniądze się nie liczyły.

Domyślam się, że przy masowej produkcji elementów do budowy takich miast koszty znacznie by spadły. Chociaż co się ograniczać, rząd może wziąć kredyt. Jak system upadnie nie będzie ani gdzie, ani czym go spłacać. Już Polska rozwaliła komunizm, przyszła pora na kapitalizm:)

---dodane---
Chyba właśnie wynalazłem miasta produkowane seryjnie.
Do budowy potrzebne są standardowe elementy, które później zestawia się w różnie konfiguracje. Również całe miasto miałoby budowę modułową. Wymagany byłby materiał podobny do pumeksu, a jednocześnie lekki (łatwy transport elementów). Jakaś ceramika, aby był dobrym izolatorem termicznym. Wtłaczałoby się do formy, po zastygnięciu powstawałby gotowy element. Może chemoutwardzalny (dwie substancje mieszane ze sobą przed wtłoczeniem do formy), a może jakieś właściwości akwareli (samochody i modele maluje się farbami akwarelowymi, można je rozcieńczać w wodzie, po wyschnięciu są nierozpuszczalne). Ciekawe wyzwanie dla materiałoznawstwa, ale zapewne da się coś takiego opracować.

---jeszcze dodane---
Kwestia darmowej elektryczności i wody może być niezrozumiała. Otóż w przypadku wody i energii odnawialnej nie ma znaczenia, czy społeczność zużyje 1 jednostkę (dowolna miara), 10 jednostek, 100 jednostek. Koszty pozyskania są takie same, koszty budowy i eksploatacji infrastruktury również.
Jest dziura w ziemi, jest pompa i jest rura. Czy mniej, czy więcej wody zostanie wypompowanej z tej dziury, koszty całego przedsięwzięcia pozostają praktycznie bez zmian. To jakby ktoś miał studnię - czy myje się dwa razy dziennie, czy raz w miesiącu, finansowo bez znaczenia (w uproszczeniu, gdyż infrastruktura powinna zostać obliczona na średnie i szczytowe zużycie medium, im są większe tym wyższy koszt jej budowy).
Większość wody i elektryczności zużywa przemysł, to on ponosiłby opłaty. Nie kosztowałoby go to więcej niż dotychczas, tym bardziej że nie byłoby podwyżek cen.
Kwestię limitów można byłoby rozwiązać w ten sposób, że domowe liczniki wody i energii miałyby przełącznik. W jednym położeniu sygnalizowałyby wyczerpywanie się limitu a później rozłączały (do następnego dnia, kiedy byłby nowy limit dzienny - jak wspominałem limity powinny być dzienne, z sumowaniem niewykorzystanego w skali miesiąca, nie można ludzi na długo odciąć od wody), w drugim po przekroczeniu limitu naliczałyby opłaty za wykorzystane medium.

To co proponuję to nie jest socjalizm. Po prostu każdy człowiek ma prawo do minimum tego, co jest niezbędne dla życia - czyli mieszkanie, woda, żywność, czy nawet dostęp do elektryczności i sieci informacyjnej (internetu). A technika na to pozwala. Te sektory powinny być częściowo wyłączone z gospodarki rynkowej. Bez wody nikt nie przeżyje, więc monopol na dostawy oznacza możliwość dowolnego podnoszenia ceny.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Zeitgeist: Addendum

Tym razem rozwinięcie poprzedniego filmu Projektu Venus i Ruchu Zeitgeist - Addendum (Dodatek), ukazujący absurdy, zbrodnie i korupcję współczesnego systemu kapitalistycznego:

Z rozmów w Internecie wynika, że ludzie nie tyle mają własne zdanie, tylko jakby bezwiednie powtarzają frazesy rodem z kazania księdza - że ludzie są z natury źli, więc ich trzeba kontrolować i ograniczać (nawiązanie do rzekomego grzechu pierworodnego), że powinno się ich zmuszać do pracy inaczej popadną w lenistwo (teraz nawiązanie do mitologicznego wypędzenia z Raju, aby ludzie harowali w pocie czoła i cierpieli).
Natomiast z moich obserwacji wynika zupełnie coś innego - źródłem agresji, przemocy i kłamstwa jest przymuszanie ludzi do walki o przetrwanie, rywalizacji. Czują się nikomu niepotrzebni, bez perspektyw w życiu, a chcą tylko przetrwać. Nie znoszą także, by ktoś im mówił jak mają żyć, chcą sami decydować, jednak obecne struktury społeczne na to nie pozwalają. Tylko niewielka część przestępstw to wynik chorób umysłowych, które są przecież kwestią medyczną.
Czyli wystarczy wszystkim ludziom zapewnić podstawowe warunki bytowe (mieszkanie, żywność, wodę, elektryczność), by zanikły motywy do szkodzenia innym. A współczesna technika bez problemu na to pozwala. Jeśli ludziom da się dostęp do wiedzy oraz zaplecza naukowego, artystycznego i sportowego, wtedy cywilizacja powinna rozkwitnąć jak nigdy przedtem.

środa, 17 sierpnia 2011

Cywilizacja przyszłości

Ostatnio światowy system monetarny jest coraz bardziej rozchwiany. Islandia zbankrutowała, Grecja i kilka innych państw europejskich są blisko, podobnie jak Stany Zjednoczone. Wszystko wskazuje na to, że będzie coraz gorzej, coraz większe wahania, gdyż nie ma możliwości poprawy. Jeśli nie pozwoli się temu upaść, doprowadzi to do zamieszek i wojen.

Bardzo ciekawą wizję społeczeństwa bez pracy i pieniędzy przedstawił Jacque Fresco:

Mało kto rozumie o co tu chodzi, w Internecie roi się od bzdurnych komentarzy (m.in. mylących gospodarkę opartą na zasobach z komunizmem), więc może postaram się jakoś to wytłumaczyć. Nie będzie mi łatwo, gdyż ludzie z reguły nie znają takiej organizacji świata, więc nie mają punktu odniesienia.

Na początek należałoby zapomnieć o politykach, w takim świecie nie są oni już nikomu do niczego potrzebni. Do rozwiązania problemów ludzi potrzeba naukowej wiedzy oraz technologii, nie zaś jakiejkolwiek ideologii. Politycy tylko pozorują swoje działania, wydając mnóstwo bezsensownych przepisów, niczego innego nie potrafią. Podobnie zresztą czynią religie.
Wyobraźmy sobie populację ludzi, która nagle znalazła się na bezludnej wyspie. Musi jakoś przetrwać. Ale w tym nie pomoże żaden polityk, kapłan i żadna ideologia, potrzeba im inżyniera, który zaprojektuje domy i całą osadę, wodociągi, system nawadniania pól uprawnych itd.
Czyli oszacuje dostępne zasoby i przedstawi rozwiązanie. To jest właśnie sednem gospodarki opartej na zasobach.

Ludzie do swojego przeżycia potrzebują niewiele - jakiegoś mieszkania, wody i żywności. Kiedyś musieli na to harować w polu całe dnie, jednak dzięki współczesnej nauce i technice zaspokojenie takich potrzeb jest czymś banalnym. Zupełnie za darmo. Celowo nie robi się tego, by ludzi zniewalać długami i ich kontrolować. Gdyby Stany Zjednoczone wydawały pieniądze nie na zbrojenia, ale na mieszkania, żywność oraz opiekę medyczną, to wszyscy ich obywatele mieliby to zupełnie za darmo i jeszcze by zostało pieniędzy. Ale wtedy nikt nie brałby kredytu na zakup mieszkania, spłacanego później przez kilkadziesiąt lat, więc system monetarny by upadł (opiera się na długu). Trudno też byłoby politykom kontrolować ludzi, którzy nie boją się o swoje przetrwanie.
W niektórych państwach funduje się mieszkańcom domy oraz opiekę medyczną. Sułtan Brunei Hassanal Bolkiah jest przez to ubóstwiany przez swoich poddanych, nikomu nie przeszkadza brak demokracji. W Libii Muammar al-Kaddafi też tak robił, ale posunął się za daleko i chciał stworzyć ogólnoafrykańską walutę mającą pokrycie w złocie (czyli niemożliwą do spekulacji przez banki), dlatego rozpętała się na niego nagonka (większość informacji w mediach to kłamstwa, wiem to od Libijczyków).

Jak już wspomniałem, z technicznego punktu widzenia nie ma żadnego problemu aby budować miasta, które zaspokoją podstawowe potrzeby mieszkańców (mieszkanie z podstawowym wyposażeniem, woda, żywność, elektryczność) zupełnie za darmo. Minimalnym wysiłkiem, niemal wyłącznie dzięki pracy maszyn. Potrzebna byłaby jedynie wąska grupka ludzi, potrafiąca te maszyny konserwować, ale nie mieliby zbyt dużo do roboty. Za swoją pracę zapewne dostaliby jakieś przywileje, np. większe mieszkania w centrum miasta, pierwsze miejsca w teatrach itp. Ale nie byłaby to "władza" w obecnym rozumieniu tego słowa, zamiast rządzenia ich obowiązkiem byłaby opieka nad własną społecznością oraz reprezentowanie jej na zewnątrz. To byłaby intelektualna elita, nie polityczna czy majątkowa.

Należy rozróżnić technikę stosowaną współcześnie od używanej przez taką cywilizację. Otóż obecnie produkty tak się projektuje, by były zawodne, niemożliwe do naprawy i szybko wymieniane na nowe, inaczej producent nie ma zapewnionego ciągłego zysku (Czemu lodówka działa 10 lat, skoro nie ma zużywających się części mechanicznych? To nie inżynier nie potrafi zaprojektować lepszej, to pracodawca mu na to nie pozwoli). Gdyby zysk nie był motywacją, zasada projektowania jest zupełnie inna - modułowa budowa z łatwością wymiany zużywających się lub awaryjnych podzespołów. Urządzenia działałyby dziesiątki, setki lat, więc zapotrzebowanie na nowe byłoby minimalne.
Jednocześnie znacznie zmniejszyłaby się liczba dostępnych modeli sprzętu. Współcześnie setki modeli telewizorów, telefonów komórkowych i komputerów na półkach sklepowych to tylko i wyłącznie zabieg marketingowy (tzw. "mącipole"), aby klient nie mógł porównać ich ze sobą i wybrał kierując się świadomością marki, reklamą. Apple ma po dwa modele każdego produktu i klienci nie narzekają na brak wyboru, Nokia miała kilkadziesiąt modeli i teraz jest na skraju bankructwa, bo klienci się gubią w ofercie.

Kiedy potrzeby fizjologiczne wszystkich mieszkańców są już zaspokojone, pojawiają się inne, w tym potrzeba samorealizacji. W takich miastach znajdowałaby się baza danych z całą zgromadzoną wiedzą, laboratoria dla naukowców oraz warsztaty dla artystów. Też nie ma z tym technicznego problemu.
Każdy chętny mógłby dołączyć do jakiejś grupy naukowców (oczywiście zaczynając od samego dołu hierarchii jako pomocnik, później wskakiwałby na swoje miejsce po wykazaniu przydatności), artystów, sportowców, albo pójść własną drogą.

Tutaj niektórzy rozpościerają ponure wizje, że mieszkańcy pozbawieni troski o przetrwanie będą się lenić i nic nie robić. Nic bardziej mylnego!
Oczywiście będzie jakaś część, której nic się nie chce, ale to raczej świadczyłoby o problemach natury medycznej (typu depresja). Nawet balangowicze też się przydadzą, artyści lubią mieć widownię. Reszta mieszkańców jakoś próbowałaby zagospodarować swoje życie, rozwijać pasje. Nikt by ich nie ograniczał, cały potencjał cywilizacji stałby do ich dyspozycji. A na tym wszyscy by skorzystali.
Również kobiety zawsze i wszędzie są wybredne, nie wybiorą byle kogo, więc to też jakaś motywacja.

To współczesna cywilizacja ogranicza ludzi na wszelkie sposoby, uniemożliwiając im rozwój, przez co sama siebie unicestwia.
Weźmy taką szkołę (szkoły nigdy nie lubiłem, wyjaśniam już dlaczego). Ona nie służy niczemu innemu jak niszczeniu zapału dzieci, zniechęcaniu ich do jakiejkolwiek aktywności. Jeśli takie dziecko ma jakieś zainteresowania, to po nim, wpada w tryby maszynerii, która je przeżuwa i wypluwa. Dzieje się tak dlatego, że szkoła narzuca tok nauczania. Jeśli dziecko odrabia lekcje, to nie znajdzie czasu na rozwijanie zainteresowań. Więc albo musi porzucić swoje pasje, albo rozwijać pasje i zaniedbać pogoń za ocenami, a bez dobrych ocen ma zamkniętą dalszą karierę. Mógłby ktoś zauważyć, że przecież są szkoły profilowane. Nic z tego, to tak nie działa. Większość uczniów trafia do takich klas przez przypadek, program nauczania musi się do tego dostosować. Więc zainteresowane tematyką dziecko czeka miesiące i lata, aż nauczyciel z łaski swojej wreszcie zechce poruszyć interesujące zagadnienie, które do tego czasu albo jest już dobrze dziecku znane, albo nieznane z powodu odrabiania innych lekcji.
W szkole, aby dostawać dobre oceny, należy nauczyć się odpowiedzi na  najczęściej zadawane pytania. Nie można sobie pozwolić na przeczytanie książki z danej dziedziny, gdyż to nie wpłynie pozytywnie na ocenę, wręcz ją zaniży (z długiego tekstu nie pamięta się wymaganych szczegółów).

Potem praca. To pracownik musi się dostosować do pracodawcy, zapotrzebowania, nie odwrotnie. Czyli do pracy na danym stanowisku trafiają ludzie przypadkowi, na chybił trafił, którzy robią wszystko by zarobić minimalnym wysiłkiem. Pracownicy muszą ograniczać swoje zainteresowania do wąskiej dziedziny narzuconej przez daną pracę. Widać to choćby w słynnym "zmywaku" w Anglii, gdzie aby dostać pracę trzeba wręcz ukrywać swoje kwalifikacje.
W pracy nie ma miejsca na pasję, bo solidne wykonywanie obowiązków obniża efektywność, czyli zyski. Potem to źle wygląda w raportach i przy najbliższej redukcji zatrudnienia to najsolidniejsi pracownicy wylatują.
Jak pokazuje historia najgenialniejsi ludzie, którzy wyprzedzają swoje czasy żyją w nędzy, bo nie robią tego, na co  jest zapotrzebowanie.

Powracając do omawianej cywilizacji przyszłości. Trochę trudno wyobrazić zupełny sobie brak pieniędzy - czyżby każdy mógł brać co mu się podoba? Niby tak, ale...
Jeżeli ktoś czegoś potrzebuje, to idzie do magazynu i pobiera daną rzecz, potem ją zwraca, aby inni mogli skorzystać w potrzebie. Nasuwa się pokusa, aby ją sobie zatrzymać. Można, nic nie stoi na przeszkodzie, maszyny uzupełnią brakujące zapasy, tylko... po co to robić? Po pierwsze, nie ma pieniędzy, więc ta rzecz nie ma wartości. Po drugie, po co sobie zagracać mieszkanie, skoro zawsze kiedy zajdzie potrzeba można sobie wziąć z magazynu?

Podsumowując, współczesna ekonomia przedstawia zależności pomiędzy popytem a podażą. W świecie przyszłości nie będzie mieć zastosowania, ponieważ automatyzacja produkcji sprawia, że podaż jest praktycznie nieograniczona. To współczesny świat jest chory i szalony, ale ludzie nie znają innego i boją się zmian.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Szkodliwość glutaminianu sodu

Ostatnio dowiedziałem się, że glutaminian sodu (monosodium glutamate, MSG, E621), masowo dodawany do żywności, może być niebezpieczny.

Naukowcy twierdzą, że żadne poważne badania nie wykazały jednoznacznie jego szkodliwości. Nie dodają przy tym, że prawie żadne badania nie były w ogóle przeprowadzone, bo brakowało sponsorów. Ale tak to już jest z naukowcami, unikają potencjalnie kontrowersyjnych tematów, gdyż nie służą one karierze.

Oto krótka lista dolegliwości, o wywoływanie których posądza się glutaminian sodu:
  • Bóle głowy, migreny. 
  • Palpitacje serca.
  • Uczucie ucisku w klatce piersiowej. 
  • Podwyższone ciśnienie krwi. 
  • Nadmierna potliwość.
  • Suchy kaszel.
  • Pieczenie skóry.
  • Uczucie niepokoju.
  • Podrażnienia żołądka i jelit (Zespół Jelita Drażliwego). 
  • Bóle żołądka.
  • Biegunka.
  • Nasilanie działania alergenów.
  • Zwiększenie apetytu.
  • Tycie, niezależnie od kaloryczności posiłku (badania Uniwersytetu w Północnej Karolinie)
  • Uzależnienie.
  • Jaskra glaukomia (badania prof. dr. Hiroshi Ohguro, Uniwersytet Hirosaki w Japonii).
  • Niekorzystny wpływ na przewodnictwo nerwowo-mięśniowe (badania Zakładu Fizjologii na AWF w Warszawie).
  • Przenika barierę krew-mózg i zakłóca pracę mózgu, uszkadza neurony (ekscytotoksyna).
  • Ogranicza percepcję zmysłową oraz zdolność uczenia się i koncentracji. 
  • Wzmaga aktywność komórek nowotworowych i ich zdolność do tworzenia przerzutów (badania dr. Russell Blaylock).
Argumentem za dopuszczeniem do stosowania jest fakt naturalnego występowania tego aminokwasu, który można znaleźć w wielu rodzajach pożywienia, szczególnie w produktach wysokobiałkowych, takich jak np. mięso, ryby, nabiał, warzywa (pomidory, ziemniaki), sery, grzyby, oraz w mleku kobiecym.
Taki argument jest guzik wart. Z reguły to nie jakaś substancja jest szkodliwa, ale zakłócenie równowagi chemicznej organizmu (naczelna zasada toksykologii: każda substancja jest trucizną, ale w zależności od dawki). A po spożyciu produktów zawierających glutaminian sodu jego stężenie we krwi może wzrosnąć 20-krotnie. Dla przykładu - witaminy, cholesterol czy adrenalina są niezbędne w organizmie, ale już nie w 20-krotnie większym stężeniu. Nie znalazłem też informacji co glutaminian sodu występujący naturalnie robi w organizmie, czy reguluje jakieś procesy, czy jest odpadem po metabolizmie komórek.

Przykład z glutaminianem sodu pokazuje, jak działa "niewidzialna ręka rynku". Producenci, w walce z konkurencją, nie mogą zrezygnować z dodawania tej substancji. Jakby kokaina była legalna, też by dodawali (dodatkowi kokainy niegdyś zawdzięczała swoją nagłą popularność Coca-Cola).

Niektóre też reakcje w internecie są przesadzone, wynikają z braku elementarnej wiedzy. Często powielanym błędem jest myślenie, że jakaś tam "chemia" jest szkodliwa, natomiast "naturalne" substancje już nie. Przecież one są identyczne, niezależnie od źródła pochodzenia (czy wyprodukowała jakaś roślinka, czy fabryka chemiczna). Zdarzają się wyjątki od tej identyczności, związane z kierunkiem skrętu niektórych cząsteczek (mogą być prawoskrętne lub lewoskrętne, w naturze z reguły jest jeden kierunek).