Ostatnio rząd rozważał wprowadzenie listy dozwolonych i zakazanych stron internetowych. Cóż, wiedza polityków o komputerach sprowadza się do walenia młotkiem w laptopa w celu usunięcia danych z dysku twardego, o Internecie najwyraźniej jest jeszcze mniejsza.
Może innym razem opiszę niepisane zasady, które w nim obowiązują od samego początku, teraz skupię się na dwóch, które eliminują potrzebę jakiejkolwiek ingerencji prawa państwowego:
1) Jeśli jakaś strona się nie podoba, to po prostu na nią się nie zagląda. Nikt do niczego nie może zmusić.
2) W Internecie wszyscy są równi. Panuje doskonała demokracja.
Ad.1) Niektóre strony mogą nawet naruszać pewne przepisy świata rzeczywistego (np. treści rasistowskie). Ale nikogo nie można zmusić do zapoznawania się z danymi treściami, w dodatku są strony o zupełnie przeciwnej tematyce. Może lepiej żeby ktoś sobie ponarzekał w Internecie i miał poczucie spełnienia, niż wyszedł na ulicę.
Jest wolność wyboru, mnóstwo wyborów do wyboru.
Niech się znajdzie strona jakiejś sekty, ale jest też tysiąc stron innych sekt. Taka sekta nie może wiec komuś wmówić, że ma coś niezwykłego do zaoferowania. Bez internetu człowiek spotyka się z jakąś grupą i jest nią zafascynowany, gdyż wcześniej nie miał z czymś takim do czynienia, internauta jest bardziej świadom, dla niego to nic niezwykłego.
Inna sytuacja jest z materiałami, których powstanie wiązało się z popełnieniem przestępstwa w świecie rzeczywistszym, np. materiały pedofilskie ktoś gdzieś musiał stworzyć, z czyimś udziałem.
Kolejnymi ograniczeniami byłaby nieautoryzowana dystrybucja materiałów chronionych prawem autorskim oraz masowe wysyłanie spamu.
Ale tylko te trzy ograniczenia wystarczą.
Ad.2) Zadaniem przepisów prawa, poza ściąganiem podatków, jest ochrona słabszych przed zakusami silniejszych.
Otóż w Internecie wszyscy są absolutnie równi, nie ma słabszych i silniejszych, nie ma dzieci i dorosłych, nie ma mężczyzn i kobiet, nie ma koloru skóry, nie ma narodowości, nie ma biednych i bogatych. Sympatyczna blondynka może w świecie rzeczywistym być wielkim Murzynem obwieszonym złotymi łańcuchami, a osoba dyskutująca z profesorami uniwersyteckimi uczniem podstawówki. Więc prawo miałoby chronić kogo i przed kim?
Internet to tylko zera i jedynki, nikomu krzywdy zrobić nie może, chyba że ktoś sam sobie na to pozwoli. W Internecie dziecko nie jest mniej bezbronne od dorosłego. Jak zechce, to sobie poradzi, przynajmniej nauczy się sobie radzić.
Jest tylko problem z małymi dziećmi w Internecie. Ale naprawdę małymi, gdzieś sprzed połowy podstawówki. W drugiej połowie podstawówki i tak wszystkiego dowiedzą się od kolegów, wiec nie bardzo jest już przed czym je chronić.
W razie czego istnieją programy do nadzoru rodzicielskiego, mogą np. filtrować strony na podstawie zawartych na nich słów kluczowych.
Ktoś, kto nie miał wcześniej do czynienia z Internetem, może być przerażony ogromną swobodą, jaka w nim panuje. Nie ma ona precedensu w świecie rzeczywistym. Ale od kilkunastu lat sprawdza się.
Internet poszerza świadomość, likwiduje uprzedzenia, uczy kreatywności i samodzielności w decydowaniu o sobie. Ogromy skok techniki i mentalności w ostatnich latach to właśnie następstwo upowszechnienia się Internetu.
W świecie rzeczywistym dostrzega się tylko powierzchowność innych, społeczeństwo zbudowane jest na pozorach. W Internecie jest przeciwnie, to komunikacja pomiędzy umysłami, z pominięciem ciał.
Są dwie rzeczywistości, ta "rzeczywista", w której żyją zwierzęta, oraz ta "abstrakcyjna", w której częściowo żyją ludzie. To dzięki rozwoju rzeczywistości abstrakcyjnej mamy wszystkie atrybuty cywilizacji, odróżniające ludzi od zwierząt. Prawa, zwyczaje, pieniądze, matematyka, sztuka, poezja, literatura, film, to wszystko należy do świata abstrakcji. Jego dalszy rozwój to nie zagrożenie dla cywilizacji, ale jedyna możliwość, przeznaczenie człowieka.
---dodane 11 lutego 2010---
W zasadzie nie widzę powodów, dla których małe dzieci miałyby mieć dostęp do Internetu. Przecież nie muszą się porozumiewać z kolegami z bloku po drugiej stronie ulicy przy pomocy środków elektronicznych. A na znajomości z ludźmi z całego świata to chyba jeszcze zbyt wcześnie.
Choć to zależy od konkretnego przypadku, czy dziecko ma jakieś szczególne zainteresowania, czy tylko się nudzi.
Kolejna zasada Internetu brzmi:
3) Do zamieszczonych informacji należy podchodzić z dystansem, mogą mieć różną wiarygodność.
Poza serwisami tematycznymi przeznaczonymi dla specjalistów, do których dostęp jest z reguły płatny, informacje w Internecie zazwyczaj nie są zbyt rzetelne, nie mają większej wartości edukacyjnej. Nawet Wikipedii zdarzają się wpadki oraz informacje niepełne, może stanowić co najwyżej uzupełniające źródło wiedzy, którą trzeba dodatkowo weryfikować. Jej zaletą wobec książek jest aktualność.
Natomiast większość innych informacji w sieci to oferty różnych firm.
Dawniej, kiedy dostęp do Internetu nie był zbyt powszechny, a połączenia powolne, jednym z podstawowych programów była encyklopedia. Elektroniczna wersja ma wiele zalet wobec papierowej, jest wielokrotnie tańsza, nie zajmuje półki, szybko można znaleźć szukaną informację, ma możliwości interaktywne (np. animacje, doświadczenia). W stosunku do Internetu cechuje się znacznie wyższą wiarygodnością.
Ten zwyczaj zanika wskutek rozpowszechnienia się Internetu, Microsoft zrezygnował z wydawania najpopularniejszej niegdyś na świecie Encarty.
W Polsce komputerowe encyklopedie wydaje Wydawnictwo Naukowe PWN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz